Deadpool: Martwi Prezydenci – recenzja komiksu - Czarny Wilk - 22 lutego 2016

Deadpool: Martwi Prezydenci – recenzja komiksu

Choć od kilku lat stale jest jedną z najpopularniejszych postaci należących do panteonu Marvela, polscy wydawcy długo unikali wydawania w naszym kraju komiksów poświęconych Deadpoolowi. Potrzeba było dopiero premiery filmu kinowego poświęconego tej postaci, by w końcu Egmont zdecydował się zaprezentować polskiemu czytelnikowi komiks o losach Wade’a Wilsona, pyskatego najemnika. Martwi Prezydenci to pierwszy tom najnowszej serii poświęconej tej postaci, zbierający w sobie jej pierwsze sześć numerów i prezentujący zamkniętą opowieść, którą z powodzeniem czytać można w oderwaniu od kolejnych. Można, ale czy warto?

Wprawdzie jest to pierwszy tom, ale twórcy zakładają że czytelnik przynajmniej mniej więcej wie kim jest Deadpool i nie marnują czasu na przypominanie jego genezy. Zamiast tego bez większych ceregieli od razu przechodzimy do głównego wątku komiksu, którym są – niespodzianka – martwi prezydenci. Ściślej martwi prezydenci Stanów Zjednoczonych Ameryki, którzy zostali przywróceni do życia przez pewnego nadmiernie niezadowolonego z aktualnego stanu w jakim znajduje się kraj patriotę. Jak to często w wypadku parania się nekromancją bywa, dobre intencje na wiele się nie zdają i choć przyzywający chciał by prezydenci naprawili jego ukochany kraj, ci zamiast tego ochoczo przystępują do jego demolowania. Niby względnie niewielki problem dla najpotężniejszych z Avengers... gdyby nie jeden szkopuł. Zabijanie uwielbianych prezydentów to PRowe samobójstwo i niespecjalnie komu jest się tym zająć. Stąd S.H.I.E.L.D. zwraca się o pomoc do kogoś, kto i tak nie ma reputacji którą mógłby stracić i kto nie ma nic przeciw odwaleniu brudnej roboty o ile zostanie mu to sowicie wynagrodzone. Deadpool nie zostaje „bohaterem, którego chcą, ale szują, której potrzebują”

Martwi Prezydenci to marvelowy debiut scenarzysty Briana Posehna i, o ile mi wiadomo, pierwszy raz z tą postacią współpracującego z nim Gerry’ego Duggana, ale obaj panowie całkiem nieźle wyczuli tę postać. Wade Wilson w ich wykonaniu porzuca momentami mocno żenujące pomysły Daniela Way’a, który zajmował się tą postacią wcześniej i zrobił z niej chodzący generator memów, na rzecz powrotu do podejścia z najlepszych lat Deadpoola, kiedy był on mocno pokręconym wariatem, który gdy trzeba potrafi na chwilę spoważnieć czy się na kogoś po ludzku wściec. Jeśli ktoś Deadpoola wcześniej nie czytał, za to jest świeżo po filmie, temu ten opis będzie znajomy, takiego samego Wade’a dostaliśmy bowiem także w wydaniu Ryana Reynoldsa.

Sama opowieść raczej nie należy do przesadnie skomplikowanych, zamiast tego skupiając się na dużej dawce akcji, brutalności oraz przede wszystkim żartów i od czasu do czasu dodając do mieszanki występ gościnny jakiegoś Avengera. W zasadzie cała oś fabularna sprowadza się do Deadpoola latającego po całych stanach i tłuczącego się z kolejnymi historycznymi postaciami. Nie jest to wada tego komiksu, w końcu nie o wybitne twisty fabularne w przygodach pyskatego najemnika chodzi. A o humor, który tutaj w większości przypadków jest nastawiony głównie na dwie grupy odbiorców – typowych geeków, którzy co rusz wyłapią nawiązania do innych dzieł popkultury (również polskiej – tłumacz skorzystał z okazji i część niezrozumiałych po tej stronie Missisipi żartów zastąpił takimi niezrozumiałymi gdziekolwiek indziej niż nad Wartą) oraz... speców od amerykańskiej historii, gdyż w albumie można odnaleźć od groma żartów, których zrozumienie wymaga znajomości życiorysów poszczególnych prezydentów. Oprócz tego znajdzie się też trochę dowcipów niższych lotów, bez których Deadpool by Deadpoolem nie był, podobnie jak i łamania czwartej ściany, ale ich ilość jest dobrze zbilansowana i dzięki temu faktycznie potrafią rozśmieszyć.  

Komiks jest mocno brutalny – na tyle, że aż zdziwił mnie brak jakiejś adnotacji, że nie powinien się za niego brać żaden dzieciak. Już w swoim pierwszym kadrze wita nas Deadpool obwinięty we wnętrzności świeżo zamordowanego potwora, później otrzymamy też okazję przyjrzenia się i temu, co w środku ma sam Wilson. Komiksu powinny raczej unikać osoby nadmiernie przewrażliwione na punkcie fikcyjnego krzywdzenia zwierząt – dosyć sporo egzotycznych gatunków zostaje tutaj w mało przyjemny sposób pozbawione życia.

Rysunki Tony’ego Moore’a, którego w naszym kraju niektórzy mogą kojarzyć z pierwszych tomów Żywych Trupów (tych, na bazie których stworzono serial The Walking Dead), niespecjalnie przypadły mi do gustu, choć jest to po prostu kwestia całkowicie subiektywnej oceny, gdyż delikatnie stylizowanym na kreskówkowe grafikom pod względem technicznym nie mam czego zarzucić. Przy czym „nie przypadły mi do gustu” nie znaczy, że mi się nie podobały – po prostu niczym mnie nie zachwyciły, ale też daleko im do potworków, jakimi Marvelowi już nieraz zdarzyło się szpecić naprawdę udane historie.

Polskie wydanie utrzymuje standardy poprzednich komiksów Egmontu będących częścią linii wydawniczej Marvel NOW. Za czterdzieści złotych bez jednego grosza (według ceny okładkowej, gdyż w rzeczywistości Martwych Prezydentów bez najmniejszych problemów zdobyć można co najmniej dyszkę taniej) otrzymujemy wydany w miękkiej oprawie na dobrej jakości papierze album mieszczący w sobie 132 strony. Na dodatki niczym w Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela czy tytułach z serii DC Deluxe niestety nie ma co liczyć, na końcu znajdziemy jedynie galerię okładek. Pochwały należą się tłumaczowi, Oskarowi Rogowskiemu, który nie tylko wzbogacił komiks o nawiązania do polskiej popkultury, ale przede wszystkim poradził sobie ze znalezieniem rodzimych odpowiedników do pojawiających się tu i ówdzie gier słownych. To nie był komiks łatwy do przetłumaczenia, cieszy mnie więc że autor przekładu przy nim nie poległ.

Deadpool: Martwi Prezydenci to solidna pozycja wypełniona wszystkim tym, co lubimy w pyskatym najemniku. Wprawdzie do pełnego zrozumienia wymaga całkiem sporej wiedzy z zakresu amerykańskiej historii, ale nawet nie ogarniając związanych z prezydentami żartów możemy się przy nim dobrze bawić. Podobnie jak film, absolutnie nie jest to dzieło wybitne czy wyznaczające nowe szlaki, ale jako przyjemny tytuł rozrywkowy sprawdza się wyśmienicie.

Czarny Wilk
22 lutego 2016 - 11:04