Batman v Superman: Świt sprawiedliwości - recenzja na NIE - eJay - 30 marca 2016

Batman v Superman: Świt sprawiedliwości - recenzja na NIE

Czekałem na ten film od momentu pojawienia się zajawki na Comic Con w 2013 roku. Tak, wrzeszczałem jak 3/4 uczestników konwentu w San Diego. Odpowiedzią na starannie budowane uniwersum Marvela miało być epickie starcie dwóch ulubionych bohaterów komiksu. Wyobraźnia nakręcała się miesiącami - „Kto z nich wygra? Jak to będzie wyglądać? Czy Snyder podoła?”. Mojej niemałej ekscytacji nie zmniejszył nawet słynny, drugi zwiastun. Ten materiał z perspektywy czasu uważam jednak za obosieczną broń Warnera.

Z jednej strony rozumiem marketingowców studia – wobec wzmożonej ofensywy Marvela musieli strzelić ciężką amunicją. Z drugiej, wyprztykać się z najlepszych pomysłów na kilka miesięcy przed premierą to istne zabójstwo potencjału. Po seansie jestem mądrzejszy o jeszcze jedną myśl – ten zwiastun był desperacką próbą zwrócenia na siebie uwagi. Batman v Superman to po prostu pudło Warnera, jeśli chodzi o próbę ustrzelenia konkurencji. Uważam, że dzieło Zacka Snydera jest rozczarowaniem.

O czym jest ten film? Tego nie wiedział sam reżyser.


Główny problem obrazu Zacka Snydera to chaos. To taka składanka i miks wszystkiego po trochu, podane chaotycznie i bez stylu. Wątki bardzo często prowadzą do nikąd lub są rozwiązywane "bo tak". Mimo władowania do historii licznych intryg oraz polityki, nie wyczułem, aby Snyder miał na te historie pomysł. Po prostu je odbębnia i przecina wstęgę do kolejnego aktu. Jedzie na skróty bo ogranicza go czas.

Dlatego też większa część fabuły nie ma żadnego „powera” i nie budzi emocji, nie kończy się również w godny, ciekawy sposób. Aby to lepiej zobrazować – pomyślcie o queście w grze RPG, który dzieli się na 3-4 mniejsze gadane zadania na 5 godzin, by na sam koniec zafundować walkę z 3 wilkami ginącymi od jednego cięcia mieczem. Mniej więcej to taki sam poziom subtelności.


I dochodzimy wreszcie do tytułowego starcia. Przez dłuższy czas myślałem, że Snyder i spółka będą mocno eksploatować wątek katastrofy Metropolis i początkowo był pod tym względem usatysfakcjonowany – prolog zaczyna się od ratowania przez Wayne'a swojej firmy. Są ofiary, jest ogień, dym i chęć zemsty na Kryptończyku. Zanim jednak przyjdzie obu herosom spotkać się twarzą w twarz, do akcji wkroczy Luthor i szereg szkaradnych nawiązań do Justice League. W rezultacie motywacja Supermana i Batmana gdzieś po drodze zmienia się w papkę. Na ich konflikt składają się w sumie całe 3 sceny:

- wspomniana apokalipsa w Metropolis
- spotkanie na przyjęciu Luthora
- wykrzyczane imię jednego z rodziców (serio!)


Po tym wszystkim są dla siebie najlepszymi kumplami, pewnie gdyby nie okoliczności to w ciągu 5 minut wylądowaliby w pubie na piwku. Pytanie – czy jest to godne dla takich postaci jak Batman i Superman? Czy na to czekaliśmy? Odpowiedź zostawiam Wam.


Nagromadzenie postaci. Duuuuużo postaci.


Ten film nie potrzebował ani Doomsdaya (potraktowanego gorzej niż Venom w trzecim Spidermanie), ani tym bardziej Wonder Woman – ta pojawia się na dosłownie 5 minut, a reżyser i tak rzuca nią z miejsca na miejsce, gdy zachodzi taka potrzeba. Cała sala ryczała ze śmiechu w momencie, gdy nowa bohaterka w ciągu kwadransa potrafiła przebrać się w piżamę, odczytać ważnego maila, pojechać na lotnisko, doznać olśnienia i wrócić do walki o miasto. Magia montażu robi swoje :)

Najgorsze jednak jest to, że nadmuchiwanie uniwersum to dla Snydera fetysz. Na krótką chwilę pojawiają się m.in. Aquaman, Flash, Cyborg i Jimmy Olsen, ale ich obecność jest daremna, często prowadzi do idiotycznych, niezrozumiałych dla widza scen (jak ten, ze snem Wayne'a). To powinien być film o Supermanie walczącym z Batmanem, albo o Batmanie spotykającym Wonder Woman – tylko wtedy miałoby to sens i wyglądało spójnie.

Wersja reżyserska w drodze, ale już kinowej przydałby się solidny tuning


Snyder nie zna umiaru i męczy przerabianymi motywami z użyciem slow-motion, zupełnie nie interesuje go akcja.W BvS pokazuje tę samą scenę w zwolnionym tempie 2 razy, przy czym zabieg ten kompletnie nie ma przełożenia na fabułę. Gwarantuję wam, że ujęcie spadającego do jaskini Bruce'a będzie wam się dłuuużyć.

Dziwi także niekonsekwentne potraktowanie postaci Batmana. Ze sceny na scenę zmienia się z inteligentnego detektywa w debila, bo chyba tak można tylko określić motyw z wystrzeleniem nadajnika w ciężarówkę Rosjan, by za chwilę próbować ją dogonić Batmobilem. No ale wtedy na pierwszą scenę akcji musielibyśmy czekać do finału... Że co? W filmie za 250 milionów jest tak mało scen akcji? Ano właśnie. Zamiast choćby zalążka wojny mamy masę przegadanych (głównie przez fatalnego Eisenberga) scen. Snyder chwali się, że wersja reżyserska będzie o 30 minut dłuższa, ale co z tego skoro kinowy produkt zmontowano z gracją drwala?

Batffleck nie jest wspaniały, choć zasługuje na solowy film

W sieci roi się od tekstów, które wychwalają Afflecka pod niebiosa i chwalą zupełnie „nową jakość”. Ben ogólnie rzecz biorąc ukradł ten film dla siebie, ale tylko dlatego, że po prostu dobrze wygląda (lekka siwizna robi swoje) w stroju. Bale pod względem „łejnowatości” wygrywa z nim o kilka długości, ale jest to głównie wina kiepskiego scenariusza BvS, który leci ze wszystkim po łebkach.

Co mi się podoba w tym Batmanie to fakt, że zdecydowanie najlepiej poradził sobie ze zmianą głosu. Nolanowskie charczenie byłoby nie do zniesienia. Tu rozwiązano to po prostu tak, jak powinno to wyglądać od zawsze. Podobał mi się także design pojazdów nietoperza, mimo tego, że są one ukazywane w skrajnie nieciekawych ujęciach. Fenomenalnie wygląda również jaskinia Batmana.

Co poszło nie tak?

Odbiór tego filmu mógłby być zupełnie inny, nawet przy zachowaniu obecnej struktury. Po prostu musiałby być następstwem dwóch osobnych filmów o Wonder Woman i Batmanie. Wstawione smaczki miałyby wówczas jakiś sens (niewielki, ale jednak), a ruszenie z projektem Justice League o wiele bardziej intrygujące. Ostatecznie otrzymałem zlepek scen, który prowadzi do wybuchowego finału, ale nie niesie ze sobą żadnej wartości i zabawy. Bardzo fajnie, że Snyder ugryzł ten temat poważnie i nie rzuca w kamerę tanim humorem. Ale powinien zadbać o dobrą narrację, a to w BvS kompletnie poległo. Emocjonująca i efektowna historia o walce 2 kochanych przez miliony skurczybyków zmieniła się w przynudzający twór, który nie posiada tożsamości.

eJay
30 marca 2016 - 21:11