Snajperów dwóch: Ghost Shooter i Special Ops - recenzja snajperskich filmów klasy B - DM - 8 sierpnia 2016

Snajperów dwóch: Ghost Shooter i Special Ops - recenzja snajperskich filmów klasy B

Premiera filmu Clinta Eastwooda American Sniper już za nami, premiery kolejnych części gier Sniper: Ghost Warrior i Sniper Elite dopiero przed nami - co robić w międzyczasie? Zerknąć na dwa inne obrazy w tym klimacie: Sniper: Ghost Shooter i Sniper: Special Ops. Obydwie pozycje to tzw. kategoria B i DTV (direct to video) - nie da się bowiem ukryć, że filmy są po prostu tragicznie słabe. Pierwszy z nich to już szósty odcinek cyklu sagi rodu Beckettów, zapoczątkowanej świetnym Snajperem z Tomem Berengerem, a drugi to taka mała zmyłka. Według okładki i tytułu to produkcja ze Stevenem Seagalem o snajperze, jednak praktycznie nic z tego nie jest prawdą. Filmy są złe, ale nie na tyle, by nie obejrzeć ich sobie dla śmiechu, zwłaszcza w dobrym towarzystwie.

Brandon Beckett - Chad Michael Collins jako syn Thomasa Becketta

Sniper: Ghost Shooter
Tytuł może kojarzyć się z polską grą studia CI Games i co ciekawe, to nie jedyne podobieństwo tych dwóch pozycji. O fabule trzeciej części SGW wiemy na razie tyle, iż rozgrywa się w Gruzji - tym samym tropem poszli też twórcy szóstej odsłony filmowego Snajpera, opierając scenariusz na zadaniu ochrony gazociągu biegnącego przez Gruzję. Grupa amerykańskich żołnierzy odwiedza kolejne malownicze lokacje tego kraju, wykonując w nich za każdym razem tę samą, dość schematyczne akcję. Strzelając bowiem do bandy kilkudziesięciu wrogów pojedynczymi strzałami, zawsze zdołają ich jedynie trochę rozjuszyć i rozdzielić, a gdy sytuacja zaczyna być krytyczna, z opresji ratuje ich pocisk Hellfire wystrzeliwany ze zbawczego drona. Gdzieś tam w tle jest jeszcze elitarny wrogi snajper do pokonania Gazakov, czyli tytułowy Ghost Shooter i kwestia zhakowanych dronów, ale fabuła jest tak mdła, że zapominamy o niej nie tylko po, ale i w trakcie seansu.

Para snajper - obserwator z pierwszej części rozrosła się do całej ekipy snajperów...

Nowe odsłony serii nie mają już w sobie prawie żadnego śladu po klimatycznej pierwszej części. Główną postacią stał się syn sierżanta Becketta - Brandon, grany dość średnio przez Chada Michaela Collinsa, a jego akcje z barwnym oddziałem snajperów i „snajperek” przypominają raczej działania grupy prywatnych najemników, niż żołnierzy piechoty morskiej. Swój wolny czas spędzają relaksując się w knajpach europejskich metropolii i zarówno po ulicach, jak i po okolicznych bezdrożach paradują z plecakami tak wysokimi, że jeśli nie karabin, to mogącymi skrywać jedynie deskę do prasowania. Nad wszystkim sprawuje pieczę tajemniczy „pułkownik”, który wojskowy mundur zamienił na luzacki garnitur, swoje trzy grosze wtrąca też przedstawicielka rządu o aparycji modelki, dopełniając klasyczną obsadę niskobudżetowego filmu akcji (Stephanie Vogt na zdjęciu).

... w której nie brakuje kobiet.

Tom Berenger zwykle pojawiał się w każdym sequelu Snajpera, z wyjątkiem dwóch tytułów, w takich wypadkach zastępował go jednak znany z pierwszej części Billy Zane jako Richard Miller i tu mamy właśnie jedno z tych zastępstw. Zane nie wynosi jakoś aktorstwa na wyższy poziom, stanowi raczej miły akcent dla widzów i wyraźne odniesienie do korzeni serii. Jego sztuczne kwestie i tak wypadają dużo lepiej w porównaniu do ciągłych nawiązań i cytatów z takich klasyków, jak Szklana Pułapka czy Człowiek z Blizną. Sniper: Ghost Shooter nie jest najgorszą odsłoną serii, ale nie powinniśmy wiele po nim oczekiwać. Słabe aktorstwo, dialogi i fabułę przykrywają trochę całkiem klimatyczne ujęcia ze snajperami wtopionymi w otoczenie w kombinezonach ghillie i piękne plenery Bułgarii, gdzie kręcono film. Mogło być gorzej, jak choćby w Sniper: Reloaded z 2011, a jeśli zestawimy film z naszym następnym dziełem - Ghost Shooter będzie jeszcze lepszy!

Billy Zane wraca jako Miller

Sniper: Special Ops
Patrząc na okładkę Sniper: Special Ops można oczekiwać prawdziwej uczty dla fanów kina akcji. Seagal, snajper, czołgi, wojna na Bliskim Wschodzie, ooo… i jeszcze Van Dam? Dam? Nie Damme? No właśnie - nic z tego. Bardziej mylący był chyba tylko zwiastun Aliens: Colonial Marines. Snajper: Reguły Wojny (polski tytuł) nie jest filmem o snajperze, a zarówno Seagal jak i Rob Van Dam - profesjonalny zapaśnik - grają w filmie epizodyczne role. Całość jest zwykłym podpinaniem się zarówno pod dzieło Eastwooda jak i serię Snajper, a za projektem stoją prawdziwi weterani kiepskich filmów. Takie tytuły jak: Trójgłowy rekin atakuje, Bikini Frankenstein, Supershark, Mrówki mutanty mówią same za siebie.


Początek filmu nie zapowiada jeszcze katastrofy. Leżący na dachu Steven Seagal z karabinem snajperskim to jawna kopia sceny z Bradleyem Cooperem w American Sniper, gdy jednak z nieruchomej broni zaczynają padać strzały - w dodatku ciche, wytłumione pomimo ewidentnego braku tłumika - nabieramy podejrzeń, że coś jest nie tak. Po krótkiej walce na ulicach miasta żołnierze zostawiają na polu bitwy snajpera z jego rannym obserwatorem. Wydawałoby się, że reszta filmu opowie o próbie ich ratowania, ale po małym, przegadanym zwrocie akcji, fabuła koncentruje się nagle na porzuconej pośrodku niczego ciężarówce. Główni bohaterowie filmu spędzają przy niej sporo czasu rozmawiając i sporadycznie strzelając, by na ostatnie kilka minut wrócić do miasteczka i dać Seagalowi kolejne minuty ekranowe.

Pierwsze chwile filmu dają nadzieję na snajperskie widowisko...

Fabuła nie jest tu jednak najgorszym elementem. Amerykańscy żołnierze sił specjalnych to istny zlot emerytów - autentycznych 60 latków z pokaźną nadwagą, długimi, przetłuszczonymi włosami i brodami. Przypominają bardziej członków gangu motocyklowego na koncercie ZZ Top, a nie wojskową elitę. 64 letni Steven Seagal w swoich paru scenach siedzi głównie na krześle, eksponując głowę jako baner reklamowy firmy Oakley, a gdy już się poruszy - przypomina planetę Ziemia i cykl dobowy, obrót wokół własnej osi zajmuje im tyle samo czasu. Gdyby zamiast dziwnie trzymanego karabinu miał w rękach kota, można by go łatwo pomylić z Vito Corleone z Ojca Chrzestnego, gdyż sposób mówienia i dynamika ruchów są praktycznie identyczne.

Dalsza rola Seagala wygląda już jednak tak

Okropnie wypadły też wszelkie sceny strzelanin. Tu winę ponoszą nie tylko powolni, podstarzali aktorzy, bo braki widać w całokształcie - od fantazyjnego wyposażenia i uzbrojenia żołnierzy, które jest kompletnie „z czapy”, po zachowanie się z bronią. Nikt nie przeładowuje spluwy albo robi to po zaledwie kilku strzałach, a snajper Seagal strzela głównie z krótkiego karabinka M4, którego mikroskopijny kolimator ma ogromną siatkę celowniczą.

Dziadkowie w akcji - Rob Van Dam
i Dale Dye - ciągle na polu bitwy mimo przekroczonej siedemdziesiątki

Na dodatek ewidentnie jest to broń na rynek cywilny i strzela tylko ogniem pojedynczym. Aktor, żeby dorównać podłożonemu dźwiękowi automatycznej serii, klika na spust tak szybko, jak w jakimś Quick Time Evencie w grze, by widok wyrzucanych łusek nadążał za tym, co słyszymy. Najlepsza w walce okazuje się jednak kobieta - dziennikarka, która rzuconym jej pistoletem dla samoobrony, ściąga bez pudła wrogów niezależnie od tego, jak daleko się znajdują. Trochę to wszystko dziwi, zwłaszcza gdy w jednej roli widzimy wiekowego Dale’a Dye - słynnego eksperta i doradcę militarnego, pracującego przy takich filmach, jak Szeregowiec Ryan i Pluton.

Tim Abell - prawdziwa gwiazda filmu, choć okładka twierdzi inaczej

Koniec końców ciężar filmu dźwiga na sobie Tim Abell jako dowódca Vic Mosby - prywatnie były żołnierz Rangersów i nawet całkiem dobry aktor na tle reszty. Na okładce nie ma jego zdjęcia ani nazwiska, ale to on tu jest głównym bohaterem i mimo sześćdziesiątki na karku, robi co może. Przy braku fabuły, dobrych dialogów, zdjęć, muzyki, akcji, ciekawych bohaterów - to na jego postaci skupiamy uwagę i jego lubimy. Steven Seagal albo nie był w formie, by kręcić w tym czasie, albo powinien już wziąć przykład z Sylvestra Stallone i zająć się rolami podobnymi do Rocky’ego w Creedzie. Sapiący dziadek na krześle nie jest w stanie przekonać nikogo, że jest - cytując scenariusz - „najlepszym snajperem na świecie”.

Wszystkie ujęcia ze Stevenem Seagalem były kręcone osobno, bez udziału żadnego z pozostałych aktorów. W scenach rozmów Steven po prostu mówi sam do kamery, albo używany jest dubler do zaznaczenia obecności drugiej osoby.

Prawdziwy snajper w Special Ops - Charlene Amoia zdejmuje Berettą M9 każdy cel, niezależnie od dystansu

Snajper: Reguły Wojny to film tragicznie słaby. Nie widać tam ręki reżysera ani scenarzysty - wygląda bardziej na spotkanie paru kumpli, którzy dla draki nakręcili sobie film podczas zabawy na strzelnicy. Paradoksalnie jednak, dzięki tej żenującej jakości oglądamy go do końca, śmiejąc się i załamując ręce jednocześnie. Jest jak jeden z tych tandetnych horrorów z lat 60. - tak słabych, że aż kultowych. Kiedyś będziemy wspominać, że „ Snajper ze Stevenem Seagalem  to tak naprawdę film z Tim Abellem i nie o snajperze.”

DM
8 sierpnia 2016 - 21:45