Spider-Man Spider-Manowi nierówny - historia serii i porównanie - MaciejWozniak - 16 lipca 2017

Spider-Man Spider-Manowi nierówny - historia serii i porównanie

Tobey Maguire, Andrew Garfield, Tom Holland. Trzej aktorzy, trzy różne podejścia do Spider-Mana. Które właściwe? Kinowe dzieje Człowieka-Pająka to jak na razie historia, która wciąż nie może na dobre się rozwinąć. Czy powrót bohatera do Marvela pozwoli mu na dobre rozwinąć skrzydła? A raczej sieci. W tym szkicu pochylamy się nad dziejami ekranizacji przygód bohatera i staramy się odpowiedzieć na pytanie – która z trzech wersji jest najlepsza.


Od Maguire’a do Hollanda

Gdy w 2002 roku światło dzienne ujrzał „Spider-Man” Sama Raimiego, świat oszalał. Oto dostał pierwszą w historii kinową wersję przygód jednego z ukochanych komiksowych bohaterów. Efektowna akcja i zachwycające jak na tamte zamierzchłe już czasy efekty specjalne wystarczyły, by obraz zarobił setki milionów i doczekał się dwóch kontynuacji. Datę premiery pierwszego „Spider-Mana” można uznać, za symboliczny początek pierwszego boomu na ekranizacje komiksów. Choć dwa lata wcześniej pojawili się „X-Men”, to właśnie on pokazał, że w tego typu kinie drzemie prawdziwa moc, oferując widowisko o niesamowitej skali atrakcyjności, do której wcześniej mógł równać tylko Batman.

Ale że z wielką mocą przychodzi wielka odpowiedzialność, pierwsza seria przygód Spider-Mana napotkała na niespodziewane problemy. Niespodziewane, bo kolejne dwie części były gigantycznymi jak na owe czasy przebojami kasowymi. I producentom wcale nie wadziło to, że część trzecia została zbrukana przez krytyków, a u wielu widzów wywołała drgawki przesadną infantylnością. Część czwarta miała powstać, Tobey Maguire miał powrócić i mierzyć się w kolejnej odsłonie z Vulture’em, w którego miał wcielić się John Malkovich. Wtem jak grom z jasnego nieba gruchnęła wieść, że Sony urwało łeb swojej kurze znoszącej złote jaja. Oficjalnie usłyszeliśmy, że postanowiono poszukać nowego kierunku, ale jak wiemy z doświadczenia, jeśli nie wiadomo, o co chodzi… W każdym razie fani musieli zaakceptować fakt, że wszystko, co wydarzyło się do tej pory, przestało istnieć i przygotować się na reboot serii.

„The Amazing Spider-Man” z założenia miał być bardziej poważny, mroczny i zerwać z cukierkową poetyką. W tej decyzji trudno nie wyczuć inspiracji sukcesami „Batmana” Christophera Nolana, czy „Iron Mana”, które w różny sposób dozowały poziomy fantastycznej historii i wiarygodnego kina sensacyjnego, tudzież science-fiction. Pierwsza część rzeczywiście wyszła naprawdę dobrze, bohater prezentował się bardziej dojrzale, a akcja nie zawiodła. Wynik 750 milionów dolarów przy budżecie wynoszącym 230 milionów jednak nie do końca zadowalał producentów z Sony, toteż postanowiono nieco podkręcić serię i w sequelu uświadczyliśmy już preludium do kinowego uniwersum Spider-Mana, widząc wiele nowych postaci, w tym Green Goblina oraz przede wszystkim wymowną scenę po napisach zapowiadającą „Sinister Six”. Niestety, choć druga część niemal dokładnie powtórzyła wynik finansowy jedynki, również nie zadowoliła w pełni twórców. Tak oto niedługo potem dowiedzieliśmy się, że Sony zarzuca serię. Znowu.

Czy to właśnie niezadowalające przychody zmotywowały wytwórnię do podjęcia rozmów z Marvelem i zwrócenia (przynajmniej tymczasowego) Spider-Mana jego ojcom? Niezależnie od tego, jak wyglądały kuluarowe rozmowy, świat dostał drugi już reboot serii, tym razem wyjątkowy, bo związany z wkroczeniem bohatera do kinowego uniwersum, gdzie miał stanąć u boku Iron Mana i Kapitana Ameryki. Jego pierwszy występ w „Kapitanie Ameryce: Wojnie bohaterów” zachwycił. Holland pokazał humor i luz, a sam Spidey prezentował się tu niezwykle efektownie, pokazując, że będzie jednym z najbardziej potężnych herosów w MCU. Wszyscy czekali na pierwszy solowy film z Hollandem i zastanawiali się, na ile włączenie Człowieka-Pająka w trwającą prawie od dekady epopeję Avengers, okaże się skuteczne. Film zadebiutował lepiej, niż „The Amazing Spider-Man”, ale gorzej, niż ostatnie filmy z Maguire’em, więc można rzec – dla Marvela sukces, dla Petera Parkera umiarkowany.

Czy nowa inkarnacja Spider-Mana ma szanse, aby stać się tą, której nie trzeba będzie traktować rebootem po kilku latach? Twórcy wyraźnie są wyznawcami hasła „do trzech razy sztuka”, bo już zapowiedziano, że bohater odegra ważną rolę w kolejnej fazie MCU, tej która nastąpi już po wydarzeniach z „Infinity War”. Na możliwość realizacji długofalowych planów wskazuje też wiek wcielającego się w postać Toma Hollanda, który ma zaledwie 21 lat i daleko mu do Maguire’a i Garfielda, którzy byli w okolicach trzydziestki, gdy zakładali czerwono-niebieski strój. Czy tym razem Spider-Man zadomowi się na ekranach kin? O losie tej wersji w dużej mierze zadecydują relacje Sony i Disneya, ale zostawiając na boku tę kwestię, porównajmy najnowszą odsłonę z poprzednimi i zastanówmy się, jaki może czekać ją los.

Trzy pająki

Przede wszystkim przyjrzyjmy się samemu bohaterowi. Z miejsca widać, że każda z trzech wersji – ta Maguire’a, ta Garfielda i ta w wydaniu Hollanda – jest zupełnie inna. W filmach Sama Raimiego wszystko pozostawało zanurzone w bardzo słodkim radosnym sosie i stylizowane było w sposób pełen żywych kolorów i często dość naiwnych rozwiązań fabularnych. Sam Spider-Man w naturalny sposób musiał się wpasować w tę konwencję i tak też się działo. Maguire miał tu twarz dobrego, nieco zagubionego chłopca i taki też był jego Peter Parker. Często ślamazarny, czasem jakby wyzuty z energii, często wyrzucający z siebie pokłady podniosłych tyrad. Zakładając strój, stawał się bohaterski, nieustępliwy, dzielny i nieskazitelny. Tak naprawdę wszystkie wymienione wyżej cechy to elementy od zawsze obecne w postaci Petera Parkera/Spider-Mana. Sęk w tym, że zawsze towarzyszyło im wyjątkowe poczucie humoru i pewna przebojowość. Tej Maguire’owi wyraźnie brakowało, a to powodowało, że w połączeniu z przejaskrawioną stylistyką po pewnym czasie jego bohater przestawał fascynować. Wydarzenia z trzeciej części, gdzie Peter zachowywał się zupełnie nieracjonalnie i robił często, co tu dużo mówić, rzeczy głupie, tylko przelały czarę goryczy. Nie oznacza to wcale, że Maguire był złym Spider-Manem, jednak był zbyt upudrowany, zbyt grzeczny.

Garfield w „The Amazing Spider-Man” poszedł w inną stronę, prezentując Parkera już nie jako chłopaka, który nie potrafi się odnaleźć w otoczeniu, ale jako całkiem rozgarniętego i pewnego siebie inteligentnego nastolatka. Przy tym miał nieco większą skłonność do żartów (przykładem może być scena, w której walczy ze złodziejem samochodów, dzieląc się z widzami porcją ironicznych komentarzy typowych dla Spider-Mana). Niestety odzierając bohatera z cukierkowatości, twórcy przeciągnęli niepotrzebnie wajchę w drugą stronę. Zrobiło się zbyt poważnie, zbyt mrocznie jak na tego bohatera. Szczególnie w drugiej części luz zaczął gdzieś ustępować, dostaliśmy pokłady podniosłych dylematów sercowych, a Parker stał się po prostu nijaki, stracił rezon.

Sądząc po występach w „Kapitanie Ameryce: Wojnie bohaterów” i „Homecoming”, można mieć prawdziwą nadzieję, że Tom Holland tego rezonu nie straci. Jako przepełniony energią, obdarzony wielkim sercem, ale niewielkim doświadczeniem nastolatek bardzo dobrze oddaje istotę charakteru Petera Parkera. Jest nieco nieśmiały i niepewny siebie, ale na pewno nie ciamajdowaty. Nieustannie rzuca żartami i komentarzami także w trakcie walki jak to Spider-Man ma w zwyczaju, ale kiedy trzeba, wspina się na wyżyny heroizmu. Przy tym można domniemywać, że w kolejnych częściach bohater Hollanda stanie się dojrzalszy i wyzbędzie się pewnych naturalnych dziecinnych zachowań, ale jednocześnie nie straci ogromnej charyzmy. Holland z miejsca budzi sympatię, wydaje się zwykłym chłopakiem z liceum, ale jednocześnie imponuje odwagą i walecznością. Zarazem potrafi żartować i rzuca ciętymi ripostami. To go odróżnia od Maguire’a i Garfielda, którzy nie mieli odpowiedniego dystansu do postaci, wydawało się, jakby traktowali ją zbyt serio. Holland dobrze balansuje na granicy między dystansem i również koniecznym w kinie superbohaterskim patosem. To pozwala wierzyć, że jego postać utrzyma sympatię widzów.

Trzy style

Z kreacją głównego bohatera nierozerwalnie łączy się styl filmu. Tak naprawdę sporo już powiedzieliśmy o tym powyżej. Maguire to kolorowa słodycz, Garfield to przesadna powaga, a Holland to dobry balans między luzem i patosem. Nie inaczej jest z ich filmami. Oglądając „Homecoming” trudno było się nudzić, jak też trudno byłoby znaleźć sceny, które byłyby dziwne, niedopasowane do całości, powodujące irytację. Takich scen było nie mało nie tylko w „Spider-Manie3”z Maguire’em, ale również we wcześniejszych filmach. Kto z nas zapomni wyjątkowo dziwną kolację z okazji Święta Dziękczynienia z Willemem Dafoe z części pierwszej… Wersja z Garfieldem trafiła za to na minę w drugiej części, gdy zaserwowano widzom nadmiar postaci i wątków, wszystko podając w wyjątkowo ciężkostrawnym sosie za bardzo na serio.

„Homecoming” ustrzegło się tych błędów, przy tym dość zgrabnie łącząc bohatera ze światem MCU. Choć w filmie pojawia się Iron Man, nie ma go tu za dużo, nie mamy wrażenia nawału motywów. Wersja świata zaprezentowanego przez reżysera Johna Wattsa jest pełna kolorów i bardzo żywa, ale nie wygląda na przejaskrawioną komiksową wariację a’la Raimi. Sceny akcji są dopracowane, efektowne i również często zawierają w sobie pierwiastek humorystyczny. To właśnie ta obecna filmie równowaga połączona z dobrą grą Hollanda daje nadzieję, że tym razem „Spider-Man” przetrwa i nie doczeka się czwartego rebootu.

Z drugiej strony można się zastanawiać, czy zaledwie jeden udany film rzeczywiście daje podstawy do tak optymistycznych prognoz, skoro pierwsze odsłony z Maguire’em i Garfieldem też udały się niezgorzej. W przypadku najnowszej wersji możemy chyba jednak spać spokojnie, myśląc o sequelach z uwagi na fakt, że Spider-Man jest teraz częścią większej całości – kinowego uniwersum Marvela. Nawet jeżeli nie wszystkie filmy Marvela są równie udane (a pierwszy „Thor”, czy pierwszy „Kapitan Ameryka” były po prostu słabe), w ostatnich latach widać, że nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Spider-Man może też dzięki temu ustrzec się błędu poprzedników, jakim było pakowanie do fabuły któregoś z sequeli zbyt wielkiej liczby przeciwników. Tu nie ma potrzeby na siłę pompować historii, dodając nadmiar nowych bohaterów.

Najnowsza seria dopiero się zaczęła, więc tak naprawdę nie można jeszcze wydawać wyroków co do tego, czy jest najlepszą z dotychczasowych. To okaże się dopiero za jakiś czas. Jednak na pewno ma potencjał, by dać Spider-Manowi to, na co zasługuje – filmy solidne i trzymające równy poziom. Czy tak rzeczywiście będzie? Oby, bo fani chyba nie znieśliby kolejnej reanimacji Spider-Mana. 

MaciejWozniak
16 lipca 2017 - 12:28