Martin McDonagh w ciągu dekady stworzył zaledwie trzy długie metraże, ale każdy z nich nie tylko warty jest Waszej uwagi, ale też warty jest wszystkich nagród, jakie otrzymał. Rewelacyjny film In Bruges (z popsutym polskim tłumaczeniem tytułu - Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj) i gorszy, ale wciąż bardzo solidny obraz Siedmiu psychopatów, utorowały drogę do - póki co - największego sukcesu tego filmowca. Bo Trzy billboardy za Ebbing, Missouri to wielki sukces i film, w którym w zasadzie wszystko gra i nie ma na co marudzić.
Każdy, kto choć trochę zna filmy McDonagha, z góry wie na jakiego typu emocje się nastawić. Kręci on filmy życiowe, normalne, codzienne, ale przy okazji w cudowny sposób pokręcone. Coś jak wcześni bracia Coen, ale chyba jeszcze lepiej. Przemoc, wulgaryzmy i czarne poczucie humoru połączone jest z ludzkimi dramatami, nadającymi opowiadanym historiom emocjonalną głębię i sens wykraczający poza zwykłą rozrywkę. Takie też są Trzy billboardy - śmieszne, przejmujące, zaskakujące i wzruszające. Wielkie Kino przez duże "W" i równie duże "K".
Mildred Hayes straciła córkę. Dziewczyna została zgwałcona i zamordowana, a sprawcy nie zostali wykryci. Postępując w myśl zasady, że sprawa publiczna to sprawa, która szybciej znajduje swój finał, kobieta wynajmuje trzy billboardy na drodze dojazdowej do miasteczka i zadaje na nich niewygodne pytanie wycelowane w szefa miejscowego komisariatu policji. Ebbing to mała mieścinka. Wszyscy się znają, plotki rozchodzą się szybciej niż zarazki, a nieporozumienia na stopie zawodowo-społecznej często muszą zejść na dalszy plan, gdy wszyscy zainteresowani spotykają się wieczorem w barze i żartobliwie dogryzają sobie podczas partyjki bilarda. Jednak pewnych spraw w żart obrócić się nie da i dzięki temu widz otrzymuje dwie godziny perfekcyjnie zaprojektowanego i wykonanego kina.
Trzy billboardy mają tyle jasnych stron, że możecie wymieniać na ślepo i będę w stanie je pochwalić. Scenariusz - doskonałe dialogi, wyważone tempo, kilka solidnych zaskoczeń, zasłużone zakończenie. Postacie - cudowanie napisane, żywe, z bagażem doświadczeń, niejednoznaczne i każda z nich przechodzi podczas filmu jakąś przemianę (w czym ogromniasta zasługa rewelacyjnej obsady aktorskiej, z trio McDormand - Harrelson - Rockwell na czele). Małomiasteczkowy klimat - trafiony, wiarygodny. Emocje - pełne spektrum w takim natężeniu, że (cytując durne bannery reklamowe) "inni filmowcy go nienawidzą!". Do tego ładne zdjęcia, adekwatna muzyka i zero nudy.
Naprawdę trudno narzekać na Trzy billboardy. McDonagh nakręcił swój najlepszy film, który powinien trafić do wszystkich widzów poszukujących mądrych filmów "o czymś" i jednocześnie pragnących dobrze się bawić przez cały czas trwania seansu. Niezwykle cieszy mnie fakt, że tego typu kino nadal powstaje, nadal ma się dobrze i jest doceniane na całym świecie (sala podczas mojego seansu była zapełniona niemal w całości). Oceniam Trzy billboardy za Ebbing, Missouri na dziewięć billboardów :)
Jak na razie Trzy billboardy za Ebbing, Missouri to jedyny film który zasługuje na nominacje do Oscara w kategorii najlepszy film. Ode mnie 9/10. Byłaby dycha gdyby nie rozgrzeszono pewnego bohatera.
Strasznie lakoniczna ta recenzja, ale z jednym trzeba się zgodzić - tu nie ma czegoś, co nie gra. No może poza pewną sceną ze zwierzątkiem (i nie chodzi mi o żółwia) - zbędna, tak, ale nie zła. Zagrane to po mistrzowsku, muzyka świetna, humor cięty i gorzki.
Film jak wszystkie ostatnio przehype'owany, niepotrzebne sceny "komiczne" psujące ogólny klimat, pewne przedstawione wydarzenia kompletnie nielogiczne i nierealistyczne, owszem, grają zdjęcia, gra muzyka, gra też gra aktorska sama w sobie, ale postaci przerysowane, poza szeryfem i skruszonym gliną jednowymiarowe... Do tego film niby posiada jakiś główny przekaz o destrukcyjnym, toksycznym wpływie agresji głównej bohaterki na otoczenie (fakt, aż za bardzo odpychającej i irytującej - a więc dobrze zagranej i w teorii nakreślonej), ale po zakończeniu człowiek i tak odnosi wrażenie, jakby nie było żadnej pointy, a film zdaje się być "o niczym". Może i główna bohaterka cos dostrzega (scena z winem i byłym oraz dialog w aucie), ale jakoś to nie wybrzmiewa.
Miałem takie samo wrażenie po seansie. Film można obejrzeć, ale nastawiając się na jakieś arcydzieło można się mocno zawieść.
wszyscy czepiają się zakończenia, bo pewnie chcieliby żeby końcówka była niczym z Johna Wicka, gdzie kobieta wymierza sprawiedliwość strzelając do oprycha z dubeltówki... bez sensu. Gdybyś oglądał film jak należy to wiedziałbyś że takie zakończenie zepsułoby odbiór filmu, bo by było nie z tej bajki.
Film nie był o niczym, idealnie pokazywał efekt domina, który zapoczątkował wydawałoby się niegroźny pstryczek w nos wymiarowi sprawiedliwości. Końcówka była bardzo dobra, zwłaszcza pytanie zadane w aucie, bo żadne z nich tak naprawdę nie jest mordercą. Widz może się też domyślać jak zareagowałaby Mildred gdyby zobaczyła, że domniemany sprawca to ten sam koleś, który złożył jej sympatyczną wizytę w sklepiku pare dni wcześniej.
Tylko ktoś mocno nieogarnięty będzie się zastanawiał czy gość faktycznie zamordował jej córkę, bo choć film nie prowadzi za rączkę, w tej kwestii wszystko podaje na tacy.