Sieciowe strzelaniny nastawione głównie na kooperację, a nie starcia PvP - tzw. Shared World Shooters, utrzymują popularność dzięki systematycznie dodawanej nowej zawartości. Tu nie wystarczy dorzucić parę map do drużynowych meczy - oczekiwania zawsze są większe, ale z drugiej strony dla wielu stałych graczy każda nowa misja czy aktywność to powód do świętowania. Dodatek do Tom Clancy’s The Division - Podziemia - jest bardzo adekwatny do swojego tytułu. Na początku jest jakiś zachwyt, ale im dłużej siedzimy w mrocznych kanałach, tym bardziej robi się ponuro i monotonnie.
Po prostu nie lubię i już. Nigdy nie zdobył mojej sympatii - być może dlatego, że jest zbyt mocno przerysowany, a może za bardzo bazuje na innych, wymyślonych wcześniej bohaterach? Podobne odczucia mam względem Sullivana, a brat Drake’a uplasował się w tym rankingu jeszcze niżej. Nie zmienia to jednak faktu, że gra Uncharted 4 bardzo mi się podobała, choć nie podpisałbym się pod tym gąszczem ocen 100/100 w internecie i znalazłem w niej parę wad. Dlaczego pocztówkowa recenzja? Uncharted 4 wygląda przepięknie, a starannie przygotowane kadry z oszałamiającymi widokami bombardują nasze oczy częściej, niż w jubileuszowym wydaniu magazynu National Geographic. Nie ma się więc co rozpisywać - Uncharted 4 najlepiej pokazać, a tekst ograniczyć do minimum!
Nowy Jork to wyjątkowe miejsce. Trudno chyba znaleźć równie barwne, zróżnicowane pod każdym względem miasto, gdzie obok siebie egzystują wszystkie narodowości, kultury, religie, gdzie w środku betonowej dżungli istnieje ogromny park przypominający miejscami dziki las. Podobnie jest z grą Tom Clancy’s The Division, której akcja rozgrywa się właśnie w Wielkim Jabłku. W niej spotykają się z kolei różne gatunki gier, różne sposoby na granie, nierówna jakość wykonania poszczególnych elementów, a co chyba za tym idzie - dość podzielone opinie o końcowym rezultacie. Wydane na przestrzeni trzech miesięcy łatki wprowadziły jednak parę zmian i The Division 1.2 jest trochę inne niż w dniu premiery. Czy lepsze?
Połączenie pierwszoosobowej strzelaniny i elementów gatunku MOBA od twórców Borderlands. W teorii brzmiało to naprawdę fantastycznie i czekałem na Battleborn pełen nadziei i głodny multiplayerowych zmagań, po lekkim rozczarowaniu, które przyniosło Destiny. Niestety, ostatecznie otrzymaliśmy „tylko” dobra grę.
Nigdy nie przypuszczałem, że będę mógł to powiedzieć, ale Peggle jest kapitalne! To tego typu niewielka produkcja, która pozwala na odreagowanie trudów dnia codziennego przy jednoczesnej frajdzie ze zbijania kolejnych kulek. I mówiąc sobie: „Wejdę tylko na chwilę” – zostałem na dłużej.
Dziś pod lupę wezmę sobie produkcję, która swoją premierę miała już jakiś czas temu, jednakże z powodów czysto technicznych ominąłem jej zakup tuż po premierze, czego z jednej strony żałuję, a z drugiej cieszę się. Dlaczego? Po prostu szkoda, że nie zagrałem w nią wcześniej i nie podzieliłem się moją opinią w momencie gdy była ona najbardziej potrzebna, ale jednak w tym momencie mogę na spokojnie wymaksować dzieło studia Insomniac Games, a potem napisać krótki tekst.
Przy zakupie zestawu gier o nazwie RPG Heroes Bundle pewnie założył(a)byś, że w jego skład wchodzą same cRPG-i. A tu proszę: Rune Classic, reedycja gry akcji z roku dwutysięcznego, która z RPG nie ma nic wspólnego. Ma całkiem niezłe oceny, a jeżeli jest się dziadem jak ja i nie przejmuje się zbytnio przestarzałą grafiką, może warto dać jej szansę?
Cóż – nie warto. Gdy zdziwiony przeglądałem co wyżej punktowane recenzje na Steamie, stało się jasne, że wielu fanów zaczyna swoje wypowiedzi od „jedna z ulubionych gier mego dzieciństwa” czy „jak byłem młody, grałem w to dziesiątki godzin”. Gra ma obecnie dwa trailery – po jednym dla trybów single i multi i z tego, co wiem, właśnie ten drugi typ rozgrywki jest szczególnie ceniony przez fanów. Mnie jednak gra wieloosobowa nie interesuje, a tak się słada, że mniej niż 9% grających zdobyło achievement przejścia gry. Zastanówmy się, dlaczego.
Gra zainteresowała mnie przede wszystkim zapowiadanymi elementami mitologii nordyckiej. Nasz bohater, Ragnar (nie, nie TEN Ragnar), żyje sobie w fikcyjnej krainie wikingów, Walhalli i goblinów. Wojownicy z naszej wioski płyną na wojenkę, dostają solidne baty i Odyn postanawia pomóc Ragnarowi w zdobyciu zemsty. Tak się bowiem składa, że narzucony nam w trzech minutach fabuły nemezis postanowił zniszczyć ostatni istniejący Kamień Run. Jeżeli mu się uda, Loki uwolni się z swego więzienia i nastąpi Zmierzch Bogów. Klasyka! Gra robi przy tym błąd zakładając, że jak osoba, której nie znamy, zabije kogoś, kogo również nie znamy, to niezwykle zaangażuje nas pragnienie ZEMSTY (łubudubu).
Prawie tysiąc godzin w Counter-Strike: Global Offensive i 15 w Rocket League. Widzicie zbieżność? Raczej nie, bo jej po prostu nie ma! Jednak czego by nie mówić, to CS na razie chowa się do szafy, a na tronie króla codziennych sieciowych zmagań zasiada samochodowa odmiana futbolu. Rocket League totalnie mną zawładnęło, nie pozwalając wykonywać najprostszych czynności bez wyobrażenia sobie przebiegu kolejnego meczu. I w rzeczy samej – identycznie jak syndrom „jeszcze jednej tury”, tak tutaj działa efekt „jeszcze jednego meczu”.
Metroid bez wątpienia jest jedną z najważniejszych gier jakie kiedykolwiek powstały. W końcu bez tego tytułu nie mielibyśmy masy produkcji typu metroidvania. Pomysły zawarte w grach z tej serii stworzonych na NESa i SNESa pokazały jak można stworzyć genialną grę opierającą się na eksploracji otoczenia i jak sprawić by backtracking był czymś fajnym. Jednak ilość gier tego typu, które mogą dorównać Metoidowi i Super Metroidowi nie ma zbyt wiele. Kilka lat temu byłem przekonany, że Shadow Complex jest jednym z nielicznych tytułów godnych stać u boku Castlevanii Symphony of the Night i wspomnianego już klasyka z Samus Aran w roli głównej. Shadow Complex Remastered to idealna okazja by się przekonać czy ta opinia nie była przesadzona.