Pierwszy sezon „Templariuszy” to perfekcyjny przykład serialu, którego pilotażowe odcinki miały duży problem ze zdefiniowaniem swojej tożsamości. Dwa pierwsze epizody były bardzo źle napisane i wyreżyserowane, do tego lokacje wyglądały zaskakująco ubogo i sterylnie. Za produkcję odpowiadała stacja History, jednak serial pojawił się też w ramówce HBO, by poniekąd zrekompensować ubiegłoroczny brak nowego sezonu kultowej „Gry o Tron” (rzecz jasna z zachowaniem skali). Tyle, że wspomnianym przeze mnie odcinkom jakościowo bliżej było do „Korony Królów” Telewizji Polskiej, aniżeli ciekawego i dobrze napisanego widowiska. W trzecim epizodzie coś drgnęło - intrygi zaczęły nabierać rumieńców, uczucia zaczęły wylewać się z ekranu, a warsztatowo zostałem kilka razy pozytywnie zaskoczony.
W 2019 roku na ekranach naszych telewizorów i monitorów zagości czwarta wersja The Twilight Zone. Kultowy serial zadebiutował w 1959 roku doczekał się kontynuacji w latach 80. i kolejnej wersji w 2002 roku. Teraz po 17 latach od premiery ostatniej serii Strefy Mroku będziemy mieli okazję powrócić do uniwersum jednego z najbardziej przełomowych seriali telewizyjnych. Nowa Strefa Mroku zapowiada się wyśmienicie i możemy liczyć na ciekawe, nietuzinkowe historie. Na pewno w serialu pojawi się trochę nawiązań do starszych odcinków. Możemy też liczyć na nowe interpretacje starszych historii. Dlatego przed premierą najnowszej serii warto przypomnieć sobie to z czego słynęło The Twilight Zone.
Jordan Peele to jeden z tych filmowych twórców, który się z czasem lekko "przebranżowił" i idealnie wpisał w zmiany następujące na amerykańskim kinowym rynku. Najpierw komik, teraz oscarowy reżyser i scenarzysta, który woli straszyć i dawać do myślenia. Do tego jest czarnoskóry i robi kino wcelowane głównie w tę grupę etniczną, choć z zabawy spokojnie skorzystają wszyscy. Tak było z jego zaskakującym debiutem Uciekaj! i tak jest z najnowszym filmem - To my.
W tej krótkiej recenzji będzie trochę odwołań do poprzedniego filmu Peele'a, bo podobieństw można naliczyć sporo. Oba filmy to horrory, które raczej nie straszą. Oba filmy mają silnie zarysowane podłoże społeczne. Oba bazują na niezwykle dziwacznych pomysłach, które wymagają daleko posuniętego wybaczania logicznych głupotek. I wreszcie - oba są zacną rozrywką.
Bez zbędnego wspętu - zapraszam na kolejny przegląd Azjatyckich Filmów. Tym razem ponownie sprawdziwmy dzieła flmowe z Państwa Środka.
Łatwo być złośliwym wobec polityki Netfliksa, by zalewać rynek niezliczonymi produkcjami oryginalnymi, z których większość nie wybija się ponad przeciętniactwo. Ale jeśli dzięki zarabianiu kasy na takich "5 na 10" gigant może sobie pozwolić, by raz na jakiś czas zaoferować rzecz niezwykle interesującą, całkiem odważną, niesłychanie satysfakcjonującą i do tego prześliczną, to ja nie narzekam. Zestaw animowanych historii zebrany pod tytułem Miłość, śmierć i roboty to prawdziwa perła.
Zanim przejdę do opisu Tensei shitara Slime Datta Ken wypadałoby napisać w kilku słowach o gatunku, który reprezentuje, a więc o isekaiach.
Isekai to podgatunek fantasy. O ile sekai znaczy po japońsku świat, tak isekai to po prostu inny świat, więc akcja isekaia zawsze toczy się gdzieś poza znanym nam realnym światem, często w świecie gry komputerowej mmo. Wśród przedstawicieli tego gatunku znajdziemy m.in. Sword Art Online, No Game No Life, Overlorda i RE: Zero kara Hajimeru Isekai Seikatsu. Na upartego za isekaia możemy nawet uznać Spirited Away. Isekaie w gruncie rzeczy składają się z kilku elementów wspólnych. Zazwyczaj bohaterem jest w nich jakiś przegryw życiowy, który boi się wyjść na dwór, relacje interpersonalne są mu obce a jedyne miejsce, w którym tak naprawdę żyje to świat gry wideo.
To ciekawy zbieg okoliczności. Lata temu z trudem przebrnąłem przez pierwszy sezon Zakazanego Imperium (Boardwalk Empire), by potem totalnie wkręcić się w kolejne serie i w ostatecznym rozrachunku błyskawicznie wchłonąć całą historię Nucky’ego Thompsona. Teraz podobne doświadczenia mam z Agentami T.A.R.C.Z.Y. (Agents of Shield), którzy po przeciętnym początku zdecydowanie nabrali rozmachu.
Clint Eastwood ma 88 lat, 4 Oscary, 4 Złote Globy, gra od 1955 roku, reżyseruje od 1971 i ciągle nie ma dosyć. Co prawda poprzedni raz na ekranie widzieliśmy go w 2012 roku, więc wydaje się, że końcówkę kariery woli spędzać w fotelu reżysera, ale film Przemytnik pokazuje, że Eastwood nadal ma w sobie wystarczająco dużo energii, by z powodzeniem wyprzedawać sale kinowe. Szczególnie, że podstawą historii opowiedzianej w tym filmie są prawdziwe wydarzenia.
Tytułoqy przemytnik to Earl Stone, utytułowany florysta, który na stare lata odkrył, że kariera kwiatowego mistrza nie daje bogactwa, na czym cierpi jego relacja z najbliższymi. Chce pomóc, ale nie może, a całe jego dotychczasowe życie polegało na przedkładaniu pracy nad rodzinę, bo rodzina potrzebuje kasy. Earl jest statecznym starszym panem, który jeździ bardzo przepisowo i nie ściąga na siebie uwagi. Szybko okazuje się, że taka osoba idealnie nada się do przewożenia kokainy przez granicę między Meksykiem a USA. Ot, taka mocno skrzywiona wersja amerykańskiego snu.
W poprzednim Anime Cornerze zajmowałem się historią Mavis z Fairy Tail, która wciągnęła mnie do takiego stopnia, że po jej ukończeniu obejrzałem wszystkie pozostałe odcinki najnowszego sezonu opowiadającego o magach z Magnolii i zostałem z niczym.
W oczekiwaniu na drugi sezon One Punch Mana, który zadebiutuje już w kwietniu postanowiłem sprawdzić inną serię Yusukego Muraty, ukrywającego się pod pseudonimem ONE. Nie spodziewałem się niczego nadzwyczajnego po Mob Psycho 100, dlatego byłem zupełnie nieprzygotowany na to, jak świetna okaże się historia Moba i jego przyjaciół.
Potraktujcie ten tekst jako niezobowiązującą listę typu "top", bo tym w gruncie rzeczy jest. Subiektywnym zestawieniem ośmiu kobiecych postaci, które pokazały kinomanom, że silna babka nie jest zjawiskiem niezwykłym. 8 marca, w Dzień Kobiet, do kin zawita Carol Danvers, czyli słynna Kapitan Marvel. Będzie to pierwszy film w MCU poświęcony w pełni kobiecej bohaterce. Twórcy spod znaku DC zaoferowali widzom udane przygody Wonder Woman już prawie 2 lata temu. Wtedy pojawiło się dużo tekstów, że heroina grana przez Gal Gadot to pierwsza taka twardzielka w wysokobudżetowym kinie - oczywiście wtedy była to nieprawda i teraz też jest. Więc zerknijmy, kto - obok Diany - zasługuje na tytuł silnej babki w kinie.
Gal Gadot - Wonder Woman
Zacznę więc od cudownej kobiety, która w ciele izraelskiej aktorki pojawiła się na kinowych ekranach w 2016 roku, jako jedna z lepszych części filmu Batman v Superman. Rok później jej solowy film postawił sprawę jasno - uniwersum kinowe DC działa dobrze, gdy koncertuje się na przygodach jednego herosa. W tym wypadku heroiny. Nieco naiwnej, zdecydowanie zbyt optymistycznej, ale przy tym potężnej i sprawiedliwej. Wonder Woman to całkiem niezły przykład silnej babki.