Nie minął nawet rok od zwycięskiego pojedynku Son Goku z Coolerem, gdy japońscy twórcy zaprezentowali światu dalszy ciąg rywalizacji obu wojowników. Czym wyróżnia się i jak wypada wydany w 1992 roku Dragon Ball Z: The Return of Cooler? Sprawdzam w najnowszym odcinku cyklu, tym razem w 13 tweetach.
Film Glass, jako ostatni odcinek nietypowej trylogii o superludziach, miał bardzo trudne zadanie. Niezniszczalny pojawił się w kinach w roku 2000, zaraz po wielkim sukcesie Szóstego zmysłu. I nawet jeśli ten komiksowy, ale wcale nie komiksowy film nie okazał się być arcydziełem, to i tak jest dziś wspominany jako rzecz oryginalna i przynajmniej dobra. 17 lat później "nowy" Shyamalan dał światu Split - ciekawy film o facecie z rozszczepieniem osobowości, którego historia okazała się być zaskakującą kontynuacją Niezniszczalnego. Tego w kinie jeszcze nie było. Glass, pozbawiony efektu zaskoczenia, ma wszystkie wątki doprowadzić do satysfakcjonującego finału.
M. Night Shyamalan kilka lat temu wrócił do solidnej filmowej formy, więc oczekiwania dotyczące jego kolejnych projektów znowu mogą być wysokie. Tak miałem z filmem Glass - końcowa scena w Split objawiła się jako dzieło geniusza, więc finału wyczekiwałem z zapartym tchem. Dobrze zmontowane zwiastuny moją niecierpliwość tylko wzmagały i ostateczne starcie "ja vs film" powinno zakończyć się jednoznacznym zwycięstwem Glass. Trochę szkoda więc, że najnowsza produkcja Shyamalana okazała się być czymś mniej, niż sumą części składowych.
Serial True Detective zadebiutował na HBO niemal dokładnie 5 lat temu i z miejsca zjednał sobie fanów klimatycznych kryminalnych opowieści. Drugi sezon Detektywa został pokazany światu bardzo szybko, bo po 17 miesiącach, i nawet jeśli daleko mu było do przeciętnego serialu, to czuć było pośpiech i fani poprzednika byli raczej zawiedzeni. Pomysłodawca serialu, Nic Pizzolatto, dostał więcej czasu na napisanie nowej historii, nowego "partnera kreatywnego" w osobie telewizyjnego weterana Davida Milcha (Deadwood) i pierwsze efekty tej pracy już są. I są więcej niż niezłe.
Filmy biograficzne z reguły są tak ciekawe, jak postać w nich prezentowana. Czasami mniej efektowny życiorys można ubrać w atrakcyjną formę, by widzowie dopisali. Ale można też trafić w dziesiątkę pod każdym względem, jak to uczynił Adam McKay filmem Vice. Dick Cheney to arcyciekawy koleś, a gotowe dzieło jest teledyskową bombą, która skutecznie bawi się formą, nie tracąc przy tym zbyt wiele ze sfery czysto informacyjnej. Ale nie powinno to dziwić - trzy lata temu McKay zrobił dokładnie to samo filmem Big Short.
Vice to nakreślona grubymi pociągnięciami filmowego pędzla polityczna satyra skupiająca się na postaci wiceprezydenta Dicka Cheneya, gościa stojącego w cieniu George'a W. Busha i mającego dużo większy wpływ na politykę kraju (a w konsekwencji losy całego świata), niż się wydawało. Dziś mówi się, że Cheney to najsilniejszy "wice" w całej historii USA. W filmie zobaczymy, kim był i w kogo musiał się zmienić, by trafić na karty historii.
Tranformers bez wielkich wybuchów, sprośnych dowcipów i idiotycznych bohaterów. Czy to w ogóle możliwe? Twórcy Bumblebee chcieli tym filmem (będącym spinoffem, a może...prequelem?) wyraźnie odciąć się od „dokonań” Michaela Baya. Efekt ich wysiłków jest tak bardzo inny od pozostałych odsłon, że zestawienie nowej przygody z poprzednikami może wprowadzić w osłupienie niejednego fana. Okazuje się, że coraz bardziej efekciarskie walki i sceny zagłady nie muszą być daniem głównym. W tej produkcji kluczowym pierwiastkiem jest ten najbardziej nam znany – ludzki.
Ale od początku – film wjeżdża sceną wojny na Cybertronie i robi to z klasą. Jest to dokładnie to, czego osoby wychowane na kultowych zabawkach oczekują, przede wszystkim pod względem wizualnym. Jest ładnie, ale nie efekciarsko. Roboty wyglądają świetnie, ale nie tak przekombinowanie jak w produkcjach Baya (miłe uszanowanie klasycznego wyglądu Optimusa!). Kolejne minuty dają namiastkę również tego, co będzie się działo dalej, a jest to...wyjątkowo spokojna narracja okraszona świetnymi efektami specjalnymi oraz bohaterami, których można po prostu polubić. Jeżeli w tym momencie z Bumblebee wyłania się Wam obraz kina rozrywkowego, wydestylowanego ze stylu Michaela Baya to jesteście baaardzo blisko. Sikających psów, skaczących po toalecie Chińczyków oraz wygłupiających się przed kamerą wielkich nazwisk nie stwierdzono.
Bardzo lubię horrory, ale do tej pory serialowe wersje straszenia traktowałem jako te gorsze. Filmy straszą świetnie. Gry również. Książkowe straszenie zależy w dużej mierze od wyobraźni czytelnika, ale też nie jest z tym źle. Horrory w odcinkach nigdy mnie do siebie w pełni nie przekonały (ale może to trauma po obejrzeniu trzeciego epizodu Z archiwum X, tego ze zjadającym wątroby Toomsem?), aż do teraz. Nawiedzony dom na wzgórzu to prawdziwa perełka i jeden z najlepszych seriali 2018 roku. Ten tekst pojawia się ze sporym opóźnieniem do reszty recenzji, więc pozwolę sobie na lekkie spoilerowanie.
Sylwestrowe zabawy już za nami, pora więc na chwilę relaksu po wielkim szaleństwie i spędzenie kilku miłych chwil przed ekranem telewizora. Zapraszam do przeczytania kolejnego przeglądu filmów azjatyckich. Tym razem zajmiemy się kinematografiom Kraju Kwitnącej Wiśni, który już niejednokrotnie przekonał kinomaniaków, że potrafi tworzyć naprawdę dobre filmy.
Mój filmowy rok to 43 wizyty w kinie i 14 netfliksowych premier. Jak zwykle - wszystkich zaplanowanych filmów nie udało mi się obejrzeć i na poniższej liście nie ma m.in. Tajemnic Silver Lake, Źle się dzieje w El Royale, Pierwszego człowieka, Czarnego bractwa czy też Wdów. Te tytuły mogłyby powalczyć o wyróżnienie, ale moje lenistwo wygrało. Kwalifikować się mogły tylko oficjalne polskie premiery - czy to kinowe, czy streamingowe. Tak, streamingowe też, bo w masie średniaków było kilka pereł.
Zapraszam zatem na tradycyjnie subiektywną listę najlepszych filmów roku 2018. Podział będzie taki sam, jak w przypadku podsumowania muzycznego - produkcje dobre, bardzo dobre, rewelacyjne i na końcu film(y) roku. Kolejność chronologiczna.
Zbliża się koniec 2018 roku, więc nadszedł czas bym napisał kilka słów o swoich popkulturowych wojnach. Było kilka zwycięstw, ale i również niestety parę porażek. Czytając podsumowanie Czarnego Wilka uświadomiłem sobie, że o wielu rzeczach zapomniałem.
„Obyś żył w ciekawych czasach” – głosi stare chińskie przekleństwo. W 2018 roku chyba się ziściło, bowiem dawno nie mieliśmy roku pełnego takich skrajności. Otrzymaliśmy wiele fenomenalnych gier, wciągających seriali i ciekawych filmów, ale jednocześnie nie brakło spektakularnych porażek czy afer, które szerokim echem odbijały się po mediach społecznościowych. Nie zamierzam roztrząsać tych ostatnich – powiedziano już o nich dość, a w sieci i tak za dużo jest już jadu i szkoda marnować energię na dodawanie kolejnej porcji od siebie. Będąc wiernym temu, co sam sugerowałem innym rok temu, w swoim podsumowaniu skupię się na pozytywnych stronach popkultury.