Guns, Gore & Cannoli 2 (PS4) - eks-gangster bohaterem wojennym
Deus Ex: Rozłam Ludzkości - recenzja gry tylko i aż bardzo dobrej
Sleeping Dogs: sandbox niemal idealny w oczekiwaniu na GTA V
Gry MMO w które grałem i jak się w nich bawiłem (wersja uaktualniona 2014).
Wielka tajemnica - recenzja Kara no Shoujo
The Solus Project (PS4) - w poszukiwaniu drugiej Ziemi...
Przyznam się bez bicia, że futbol amerykański nie pociąga mnie w najmniejszym stopniu. Wieki temu gierki na Pegasusa poświęcone temu sportowi były całkiem spoko. Jednak kolejne Maddeny i inne dziwadła mnie kompletnie nie obchodziły. Jedynie NFL Street leży gdzieś na mojej półce. Jest to jednak raczej efekt mojej sympatii do EA BIG niż rzeczywiste zainteresowanie tym tytułem. Z drugiej strony Warhammer jest czymś co sprawia mi całkiem sporo frajdy. Miałem więc dylemat. Czy warto zagrać w coś co łączy w sobie obie te rzeczy?
Mniej więcej 5 lat temu zobaczyłem wideo z pewnej japońskiej gierki. Produkcja ta wyglądała jak typowy celowniczek typu The House of the Dead albo Time Crisis. Jedyną różnica było tutaj, że zamiast strzelać do zombiaków rozprawialiśmy się z uczennicami. No i zamiast strzelać z karabinów podniecaliśmy je koncentrując na nich swój wzrok. Teraz po kilku latach doczekaliśmy się sequela tamtej produkcji. Musiałem więc rzucić się na głęboką wodę i sprawdzić dokładnie czym Gal*Gun: Double Peace jest. Tylko czy w konfrontację z taką dawką anime da się przeżyć?
Ostatnie kilka lat, udowodniło nam, że czas kołem się toczy i żyjemy w coraz to krótszych cyklach funkcjonowania różnorakich mediów. „Rimejki”, edycje HD, remastery i sequele archaicznych pozycji, atakują nas na każdym kroku. Do tego grona dołączyła właśnie wydana, pierwotnie 10 lat temu, gra przygodowa z kotem w roli głównej. Tylko, czy ktokolwiek prosił się o to, by ponownie zagrać – akurat – w ten tytuł?
Już jakiś czas temu zauważyłem, że spędzam przy tak zwanych produkcjach indie znacznie więcej czasu niż przy tytułach z segmentu AAA. Jakoś małe produkcje oparte często na interesującym pomyśle lub retro gameplayu w stylu wprost z salonów gier potrafią przykuć mnie do ekranu na dłużej niż pseudo epickie, „powalające” graficznie hiciory o nudnym gameplayu. Z tego też powodu kiedy tylko zobaczyłem trailer Downwell, wiedziałem że będzie to coś dla mnie. Tylko czy w 2016 gra korzystająca wyłącznie z czerwonego, białego i czarnego koloru ( biały i czarny to chyba barwy?) ma prawo bytu?
Dziś nie ograniczę się do jednej gry, chcę za to skupić się na jednym z powszechnych, a bardzo tandetnych i psujących rozgrywkę zabiegów wykorzystywanych przez twórców cRPG-ów. Twórców, zaznaczmy, produkujących gry przeciętne lub wręcz słabe. Wybitne lub „tylko” bardzo dobre cRPG-i są zazwyczaj pozbawione tego typu bzdur.
Wiele osób nie potrafi do końca określić powodu swego rozczarowania jakąś grą. Było fajnie, znośnie, niektóre walki nużyły, inne zmuszały do myślenia i wysiłku, część dialogów była świetnych, a czasem fabuła jakoś tak nie styknęła, ale było ogólnie w porządku… I dopiero przy napisach końcowych nabrało się wrażenia, że wszystko to wyszło jakoś tak mdło, bez sensu i dziwnie. I jednym z bardzo ważnych powodów, dla których to następuje, a które ja dostrzegam, jest tendencja przeciętnych twórców do odbierania graczom ich postaci. Czasem głównego bohatera, czasem członków drużyny. Ogólnie sprawiania, że finał gry nie zależy aż tak mocno od naszych poprzednich decyzji.
Zawsze mnie dziwiło czemu jest tak mało gier o życiu strażaka. Ratowanie ludzi z płonących budynków jest przecież nie tylko ekscytujące i niebezpieczne ale najprawdopodobniej bardzo widowiskowe. Przynajmniej takie wrażenie sprawia masa filmów o niewątpliwych bohaterach jakimi są strażacy. Jednak w przypadku gier materiał ten jak dotąd nie przełożył się na żadną spektakularną produkcję. Pośród masy crapów jedynie Urban Chaos: Riot Response od Rockstedy jest dobrą grą. Czy Flame Over może dołączyć do produkcji ojców trylogii Arkham i stać się drugą solidną gierką o strażakach?
Obecna doba remasterów i edycji HD przyzwyczaiła nas do tego, że prawie każda gra wydana w przeciągu ostatnich kilku lat musi otrzymać swoją „wypolerowaną” wersję. Dość ciekawa koncepcja przypominania graczom o starszych tytułach przeobraziła się w godną pożałowania karykaturę i maszynkę do nabijania ludzi w butelkę. Wydawanie lipnych portów bez jakichkolwiek poprawek stało się normą. Dlatego też zostałem nieźle zaskoczony kiedy usłyszałem, że ktoś zdecydował się na wrzucenie na rynek rimejku pozycji sprzed 26 lat. Czyżby ktoś wziął sobie do serca ideę remasterów i zdecydował się na wydanie perełki z minionej epoki? Może jednak Assault Suit Leynos to typowa chałtura?
Conan Barbarzyńca może pochwalić się jedną z najlepszych linijek w historii filmów fantasy. Słynna scena o tym co jest najważniejsze w życiu jest jednym z wielu elementów, które sprawiły, że filmidło o wojowniku z Cymerii jest obrazem kultowym. Teraz doczekaliśmy się gry, która nie tylko zainspirowana jest produkcją z byłym gubernatorem Kalifornii ale nawet w tytule ma fragment z uwielbianego przez wielu cytatu. Tylko czy Crush Your Enemies jest na tyle dobre by móc śmiało nawiązywać do przygód Conana?
Jako dzieciak oglądałem Power Rangers. Od wielu lat zastanawiam się dlaczego to robiłem. Czy zostałem zahipnotyzowany? Może po prostu nie było nic lepszego w telewizji albo padał deszcz i musiałem siedzieć w domu? W każdym razie nie uważam siebie za fana „zhamburgeryzowanej” wersji japońskiego Super Sentai. Jednak mam jakiś tam sentyment do tej produkcji i jestem w stanie rozpoznać charakterystyczne dla niej elementy. Dlatego też spoglądając na Chroma Squad pomyślałem, że ktoś zdecydowała się na wydanie podróbki Power Rangers.
Ronin to fascynujące pojęcie, które określa bardzo interesujące zjawisko w Azji. Słowo, to wywodzi się z języka chińskiego, a da się je przetłumaczyć jako „włóczęga” (dosłownie – człowiek fala). My najczęściej kojarzymy Roninów z bezpańskimi samurajami, Japońskiego okresu feudalnego. Dlaczego więc polska gra, której wydarzenia rozgrywają się współcześnie, nosi taki tytuł?