Dzisiaj mamy dziady. Przez różnych dyniomaniaków zwane Halloween. Tak czy siak opowieści o duchach, takie straszne i z dreszczykiem, są chwilowo na topie. Pozwólcie więc, że zrecenzuję film z zeszłego roku, na który czaiłem się dosyć długo, ale dane mi było zaznać go dopiero teraz. Film reklamowany jako nietuzinkowy, kameralny horror. Film ze świetnymi, minimalistycznymi plakatami i działającym na wyobraźnię tytułem - To przychodzi po zmroku. Uuuu.
Dosyć szybko po premierze okazało się, że marketing kłamie i dzieło Treya Edwarda Shultsa jest dosyć dalekie od klasycznego straszaka. Horror wywodzi się z zupełnie innego miejsca, niż stwory, zjawy czy nawet ciemny las. To przychodzi po zmroku straszy tym, co siedzi w ludzkiej naturze i tym, jak ktoś reaguje na ekstremalnie stresującą sytuację. I robi to dobrze.
Gaspar Noe to chyba bardziej artysta, niż reżyser. Każdy jego film robi coś inaczej, coś pod prąd i zawsze jest to niepokojące, niewygodne i pokazane w oryginalny sposób. Akcja dziejąca się wstecz, narkotyczne wizje, wytrysk pokazany we wnętrzu pochwy, Noe wymyślił już sporo, ale w kolekcji najwyraźniej brakowało mu prawdziwej kinowej kulminacji. Oto Climax - bardziej projekt artystyczny, niż film.
Mówiąc wprost - Climax to film o tańcu, który zmienia się w międzyludzki horror. Mówiąc trochę bardziej naokoło - Climax to pokazówka społecznego rozkładu w mikro-skali. Według samego reżysera, jest to psychologiczny dramat służący jako kontrapunkt dla 2001: Odysei kosmicznej. Tam ludzkość rozwija się od małpy do podróżującego w kosmosie człowieka, tu inteligentni ludzie wracają do pierwotnych instynktów. Taaak, bardzo to wszystko głębokie i łatwo poddaje się analizie. Ale mam wrażenie, że nie o dyskusje rodem z DKFów czy szkoły filmowej tu chodziło.
Dragon Ball Z: Drzewo Mocy lub jak kto woli Dragon Ball Z: The Tree of Might to kolejna kinówka w kultowym uniwersum, którą postanowiłem odświeżyć po latach i omówić w formie kilkunastu tweetów. Jak wypada dzisiaj film, który w lipcu 2018 roku osiągnął pełnoletność?
Od dłuższego czasu mówi się o kwotach, jakie Netflix pompuje w tworzenie oryginalnych produkcji. Łatwo wysnuć wniosek, że gigant streamingu póki co celuje w ilość, a nie w jakość. Jeśli spojrzymy na katalog filmów, faktycznie jest raczej średnio. Ale gdy celuje się się odpowiednio dużo razy, trzeba trafić tu i ówdzie. Film Apostoł to trafienie i do tego bardzo skuteczne - oto recenzja jednego z najlepszych filmów noszących miano Netflix Original.
Tym filmem interesowałem się od dawna. By schwycić moją uwagę wystarczyły trzy przedpremierowe informacje - reżyserem jest Gareth Evans, twórca ultrabrutalnego i bardzo satysfakcjonującego The Raid, główną rolę zagra Dan Stevens, który po świetnym Gościu i zaskakującym Legionie ma u mnie ogromny kredyt zaufania, a wszystko będzie mroczną historią osadzoną ponad sto lat temu. Takie połączenie urosło w mojej głowie do rozmiarów czegoś, co nie ma prawa się nie udać. Jakże miło mi napisać, że rozczarowania brak. Jest bardzo dobrze.
Dziś przedstawiam pierwszą część zestawienia moich ulubionych filmów, czyli prywatny ranking najlepszych dzieł kinematografii pełnometrażowej. Znajdziecie tu opisy dziesięciu produkcji, którym przyznałem maksymalną notę w dziesięciopunktowej skali oceny. Pozostałe filmy pojawią się niebawem w kolejnych częściach zestawienia.
Zdaję sobie sprawę, że jest to lista typowo subiektywna i niekoniecznie muszą się tu znaleźć najlepsze dzieła dla zawodowych krytyków kina. Są to po prostu tytuły, które właśnie mnie najbardziej przypadły do gustu. Znajdujące się w tym rankingu produkcje cechują się wysokim "replayability", czyli czynnikem zachęcającym do pownownego obejrzenia. Starałem się unikać spojlerów, jednak głównych rys scenariuszowych należy się spodziewać. Kolejność opisów nie przebiega według żadnego klucza. Zapraszam!
Witam w kolejnej odsłonie przeglądu Kina Azjatyckiego. Mamy już za sobą kilka filmów z Państwa Środka oraz Korei Południowej. Pora więc na kolejny kraj – Japonia. Kraina samurajów to nie tylko bardzo dobre horrory ale również masa innych dobrych filmów, które powinien zobaczyć każdy szanujący się fan kinematografii.
Jeśli tylko w Waszym mieście wyświetlany jest film Kler, jest szansa, że byliście już na seansie. Oczywiście pod warunkiem, że udało się bez problemu kupić bilet, bo wszystko wskazuje na to, że jakieś rekordy frekwencji obraz Wojtka Smarzowskiego pobije. A jeśli film widzieliście, to dobrze wiecie, że zwiastun oszukuje i heheszkowania jest mało, a jedyny punkt styku, jaki Smarzowski ma z Vegą, to spoglądanie krytycznym okiem na współczesną Polskę.
Kler z założenia jest kontrowersyjny, bo przecież opowiada o księżach, Kościele, łącząc to z polityką, grzesznością i czynami zakazanymi. I taka kontrowersja jest wodą na reklamowy młyn, bo wszystkie próby zakazywania czy publicznego szkalowania filmu muszą skończyć się reakcją odwrotną, niż zapomnienie lub obojętność. Polacy więc na Kler idą tłumnie, ale czy warto?
Ręka do góry, kto kocha Predatora? Kto uważa, że Ksenomorf to nędzny robal, a łowca jest prawdziwą gwiazdą tego uniwersum? Kto kocha historię Yautja i uważa, że pewnych świętości nie powinno się ruszać? Ok, to Wy wszyscy najpewniej znienawidzicie film Shane'a Blacka i uznacie go (skądinąd słusznie) za kolejny hollywoodzki zamach na klasyczną historię sprzed lat. Cała reszta zaś powinna dać Predatorowi szansę, bo to - za przeproszeniem - rajcowny film jest.
O kolejnym kinowym wcieleniu marki Predator mówiło się od dawna, ale dopiero teraz - po serii słabych zwiastunów i informacji o dokrętkach - gotowe dzieło ujrzało światło dzienne. Za kamerą stanął specjalista od pisania dobrych dialogów i tworzenia piętrowych, sensacyjnych intryg w komediowym sosie, twórca Kiss Kiss Bang Bang i Nice Guys. Shane Black już raz udowodnił, że lubi wstrząsnąć filmową puszką z colą, a potem zaoferować ją niczego nie podejrzewającemu fanowi i czekać na wybuch (Iron Man 3!) - teraz robi dokładnie to samo. Jesteście gotowi?
Podróż przez kinowe produkcje w uniwersum Dragon Balla trwa. Przebiłem się już przez najdawniejsze filmy z serii, w których Son Goku jest jeszcze mały, a całość ma w dużo większym stopniu charakter komediowo-przygodowy i nie jest tak bardzo nastawiona na efektowne pojedynki. Co zaserwowali fanom twórcy w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych XX wieku, prezentując przygody już dużego bohatera? Na początek The World’s Strongest, a więc Dragon Ball: Najsilniejszy wojownik na Ziemi, który omawiam i wspominam w 17 tweetach.
Oczywiście, nie brakuje spojlerów.
Na wakacjach w dalekich krajach bywa tak, że pada deszcz. Wtedy można np. pójść do kina na film, którego w Polsce nie grają (i przy okazji wstać przed sensem, bo puszczają hymn i pokaz slajdów wychwalający króla, a przecież zniewaga może oznaczać więzienie). Wybór padł na produkcję z fajnym zwiastunem, który widziałem jakiś czas temu nie przeczuwajac, że jednak doświadczę pełnej wersji tego dzieła. Mowa o filmie Kin, który łączy kino drogi, rodzinny dramat, gangsterskie porachunki i klimat sci-fi.
Produkcja jest debiutem bliźniaków Baker, którzy, niczym słynni Dufferowie od Stranger Things, chcą zawalczyć o serca i umysły szerokiego spektrum widzów. Ich Kin ma wyraźnie widoczne składniki sugerujące, że może się to udać. Szkoda, że box office zdaje się temu przeczyć. Ale do sedna!