Jak co roku będziemy podsumowywać. Tzn. ja na pewno będę. Znów zaczynam od listy najlepszych albumów, bo już nic więcej ciekawego na pewno się nie pojawi, a całej masy ewentualnych płytowych braków i tak nie zdążę nadrobić w najbliższym czasie. W 2014 roku pojawiło się mnóstwo ciekawych albumów, z których sporo (mam nadzieję) trafiło na poniższą listę - jest trochę niespodzianek, jest trochę pewniaków, są gitary i darcie ryja, jest elektronika i jest gatunkowy mezalians. Całość tworzy interesującą mieszankę i całkiem niezły punkt wyjścia do poznawania tego, czego być może jeszcze nie mieliście okazji posłuchać.
W tym roku rezygnuję ze zbędnego wodolejstwa i dodatkowych akapitów. Poniżej znajdziecie tylko opisy tych najfajniejszych płyt, a kolejność prezentacji będzie chronologiczna w kwestii ich debiutowania na rynku. Zapraszam.
Youtube to złe wcielone! Z tego wględu, że jak człowiek przypadkiem trafi na jakiś hit z dzieciństwa, to przepada na długie godziny, wyszukując kolejne utwory, które słyszał za dzieciaka. Przed Wami skrajnie subiektywne "polskie hity rockowe z lat 90". Tak, będzie sentymentalnie i bardzo, bardzo nostalgicznie!
Dave Grohl miał wyśmienity pomysł na uczczenie dwudziestolecia istnienia Foo Fighters - nagrywanie nowego albumu połączył z oddaniem hołdu historii muzyki gitarowej i jednoczesnym nakręceniem serialu dokumentalnego. Sonic Highways jest więc zarówno udanym ośmioodcinkowym przedsięwzięciem emitowanym przez HBO, jak i ośmioutworowym rockowym "długograjem", o którym teraz napiszę kilka słów.
Czego by o samym albumie nie powiedzieć, Grohl jest geniuszem, bo trudno będzie wspominać o Sonic Highways jako o kolejnej, niewyróżniającej się gitarowej płycie - w najgorszym razie będzie to bardzo ambitny plan, który nie wypalił, a w najlepszym - świetnie skonstruowany produkt dla dojrzałego fana. Jeśli oglądacie serial, to wiecie, że zmontowane w każdym odcinku rozmowy z ważnymi postaciami z danego miasta oraz pokazany proces tworzenia piosenki sprawia, że gotowy utwór prezentowany w finale wydaje się (jeszcze) lepszy, niż jest w istocie - docenia się pojedyncze linijki tekstu, występy gości czy instrumentalne przejścia.
Oj, ten Dave Grohl i to jego Foo Fighters. Jeszcze dobre 10 lat temu był to dla mnie jeden z wielu przeciętnych zespołów rockowych, których kilka kawałków lubiłem, a cała reszta mnie nie obchodziła. Z biegiem lat grupa urosła w moich oczach do miana jednego z lepszych mainstreamowych zespołów grających dobrze napisane rockowe utwory. Sam Dave Grohl zaś w tym czasie robił się coraz sympatyczniejszy i zdolniejszy, aż w 2011 roku otrzymał nagrodę wesoło nazwaną Godlike Genius (serio). Potem zrobił film Sound City (udany), nagrał doń soundtrack (bardzo udany), a teraz chwali się serialem dla stacji HBO, który jest powiązany z nową płytą Foo Fighters.
Mama Selita to taki sympatyczny, młody, polski czteroosobowy skład, który hałasuje już od kilku ładnych lat. Moje pierwsze zetknięcie z twórczością Mamy nastąpiło przy użyciu telewizora - leciała sobie n-ta edycja muzycznego programu dla utalentowanych ludzi na Polsacie, aż tu nagle wleciały Brudne bomby i pomyślałem, że ktoś w dosyć udany sposób inspiruje się Rage Against The Machine. Szybkie internetowe poszukiwanie ujawniło prawdę - niby świeżaki, ale Mama Selita już za moment wyda debiutancki album 3,2 1...!. To było w 2011 roku. Po trzech latach przyszedł czas na drugą płytę, o której będzie to tekst. Materialiści pojawili się na rynku 6 października i od pierwszych brzmień dawali do zrozumienia, że będzie dobrze. Nie kłamali!
200 to liczba albo mała, albo szalenie duża – w zależności od kontekstu, w którym ją przywołujemy. Dobrym przykładem są pieniądze – 200 zł może zapewnić nam, przy rozsądnym gospodarowaniu, jedzenie na kilka dni, ale gdy np. zbieramy na samochód suma ta jest dosłownie niczym. 200 to jednak numer ogromny, jeśli mówimy o liczbie numerów jakiegoś periodyku. Pokazuje on pewną ciągłość marki, jej wielkość i czas, który miała, by się rozwijać i ulepszać. Jest to rzecz, której „zwykłe” strony nigdy nie mają i nie będą mieć – prostego, ale jakże ważnego numerku, który co miesiąc regularnie będzie się zwiększał, podobnie jak prestiż marki. Tak wysoki trzycyfrowy numer łatwy do osiągnięcia nie jest – dość będzie powiedzieć, że magazyn High Fidelity, który w maju obchodził 10-lecie swojego istnienia, ma na swoim koncie (teraz – w sierpniu) „tylko” 124 numery. Podobnie jest z innymi periodykami, które muszą przejść niemałą drogę (CD-Action na przykład), by do tak wysokiego numerka dobić. Ta sztuka udała się w tym miesiącu magazynowi Classic Rock – miesięcznikowi, którego zawartość krąży, jak sam tytuł wskazuje, wokół rocka. Z tej okazji chciałbym przyjrzeć się bliżej temu wydawnictwu – moim zdaniem jednemu z najlepszych magazynów dostępnych na rynku.
Gdy rok temu odkryłem pismo zatytułowane Classic Rock Magazine byłem wniebowzięty. Dosłownie. Gruby, doskonale wykonany magazyn o muzyce rockowej, z świetną, bardzo dobrze napisaną zawartością, prowadzony przez ludzi, którzy świetnie „czują” temat i których ta cała zabawa interesuje. CRM oczywiście od razu zaprenumerowałem na cały rok – żałowałem jednak, że na polskim rynku nie ma niczego, co mogłoby się chociaż na trochę zbliżyć do Classic Rocka (albo angielskiego Metal Hammera lub też pisma AOR). A jednak – coś takiego nad Wisłą powstaje. I chociaż do poziomu wspomnianych magazynów z Wysp jeszcze dużo brakuje, to od czegoś (i tak już niezłego) trzeba zacząć. Oto magazyn Lizard.
Z łezką w oku wspominam czasy, kiedy Internet nie był czymś absolutnie wymaganym do życia. Kiedy zaczynałem interesować się muzyką „na poważniej”, nowe piosenki oraz zespoły poznawałem z pomocą radia oraz telewizji pełnej kanałów muzycznych. Utwory miały za zadanie wpadać w ucho i niekoniecznie należały do najambitniejszych. Mimo wszystko udało mi się znaleźć zespół, w którym dosłownie się zakochałem, i który skusił mnie do zakupu swojej pierwszej płyty (co wśród moich równieśników w gimnazjum było nie lada wyczynem). Fallen, bo tak nazywa się wybrany krążek, zajmuje honorowe miejsce na mojej półce.
2.06.2014 roku w warszawskiej Sali Kongresowej odbył się koncert legend prog-rocka, czyli zespołu Yes. Występ ten był ciekawy z trzech względów. Po pierwsze interesujące było, jak na scenie wypada nowy wokalista Yesów, który zastąpił swojego poprzednika w 2012 roku. Po drugie zespół przygotowuje się do wydania swojego kolejnego studyjnego krążka – Heaven & Earth, więc tego typu występ był znakomitą okazją, by ocenić aktualną formę zespołu. I rzecz ostatnia – koncert był wymyślony bardzo nietypowo, albowiem Yesi zaplanowali dokładne odegranie trzech swoich klasycznych albumów, The Yes Album, Close to the Edge oraz Going for the One od A do Z. I nawet największy malkontent powie, że jest to zabieg tyle nietypowy, co bardzo fajny i dający możliwość na zapoznanie się z muzyką danego zespołu od zupełnie innej strony. A jak to wszystko wyszło „w praniu”?