Z padem przez Los Santos #3: Nie samą pracą gangster żyje czyli miasto po godzinach - Imperialista - 19 września 2013

Z padem przez Los Santos #3: Nie samą pracą gangster żyje, czyli miasto po godzinach

Rozpoczynając przygodę z piątą odsłoną GTA pędziłem od misji do misji, skacząc między wątkami i bohaterami jak szaleniec. Prawdziwy zachwyt gra wzbudziła we mnie dopiero, gdy postanowiłem zwolnić tempa. Wbrew pozorom to nie brutalne napady, czy kaskaderskie wyczyny na środku autostrady stanowią o wielkości gry. Świadczą o niej te wszystkie elementy, które swoją nieobecnością uśpiły Liberty City w ostatniej odsłonie serii. Los Santos żyje, a tereny wokół niego promieniują energią.

Po kilku latach od premiery niemal każdą grę oceniamy nie ujmując jej jako zbioru zadań zadań, które oferowała i które rozmyły się nam w pamięci, a przez pryzmat emocjonalnej aury, jaką zdołała wokół nas wykreować. Między innymi dlatego wciąż tęsknimy za rozświetlonym Vice City, którego przecznice mijaliśmy nieśpiesznie przy dźwiękach Michaela Jacksona. Mój mózg z kolei nie zaszufladkował San Adreas jako opowieści o gangusach pomykających rowerami z gnatami w spodniach, zapamiętałem za to bardzo długie podróże bezdrożami przy dźwiękach, które przypominam sobie co jakiś czas wyjątkowo chętnie – i Wam też radzę.

Z czwartą odsłoną serii mam niemały problem – nie pamiętam z niej w zasadzie niczego, prócz misji podczas której Niko miał okazję obrobić bank. Żadnego sentymentu. Ani jednej chwili, którą mógłbym zobaczyć jeszcze raz, zamykając oczy. Czy GTA V powtórzy losy poprzedniczki? Nie. Ją zapamiętacie na długo, gwarantuję.

Tuż przed zakończeniem sesji z grą, późną nocą postanowiłem zahaczyć do pobliskiej speluny, którą wypatrzyłem z daleka i która ostatecznie okazała się być kinem. Zapłaciłem za wstęp 20 dolców i gdybym wiedział jak wspaniale psychodeliczna, francusko-hiszpańską uczta zaserwowana zostanie mi na pustej sali, dopłaciłbym trzy razy tyle. Tuż po seansie rozpętała się burza, przepięknie rozświetlając największe wzniesienie na mapie i ciekawie komponując się z tęsknymi nutami dobiegającymi z radia. Kilka minut później byłem już w domu, przebrałem się w suche ubranie i korzystając z niezawodnego telefonu umówiłem się na lot sterowcem. W ugadane miejsce dotarłem szybko, starając się zdążyć przed świtem i chociaż na kartkę z kodem odblokowującym ten środek transportu patrzyłem z powątpiewaniem, okazało się że sterowiec dostarczył mi jednych z najsilniejszych wrażeń, których mogłem w GTA V doświadczyć.

Pamiętam jak dziś, gdy oblatywałem w nocy Vice City przy dźwiękach „I just died in Your arms tonight”, podobnie jak wciąż przed oczami mam moment, w którym po raz pierwszy spojrzałem w dół oddalającego się archipelagu w Just Cause 2. Do tego zaszczytnego grona dołączyło właśnie Los Santos, którego nocne podziwianie odebrało mi oddech i zatrzymało czas na kilka minut.

(Chwilkę później rozbiłem sterowiec o maszt tamtejszego Hollywood, więc całą atmosferę szlag trafił)

Rozochocony wizją podziwiania mapy z lotu ptaka, gdy tylko stało się to możliwie pospieszyłem ku znajomej ikonce przedstawiającej aeroplan. Tak jest, szkoła pilotażu wróciła i chociaż oferuje stosunkowo niewymagające wyzwania, w moim rankingu stanowi jeden z najprzyjemniejszych zbiorów zadań pobocznych. Miłośnikom awiacji, prócz pilotażu wymaganego w misjach, zostawiono całkiem sporo możliwości - pierwszą nieruchomością jaką kupiłem był stary hangar, którego zakup wiązał się z odblokowaniem kilku misji przemytniczych. Szemrane paczki podrzucać do pośredników mogłem drogą lądową i powietrzną - a kiedy już raz zasiadłem za sterami, z miejsca obleciałem w zasadzie całą mapę. Z zieloną okolicą Los Santos związany jest pewien problem – pięknie wygląda ona tylko przy w określonych porach dnia. O jeździe kolejką górską, na którą zdecydowałem się o poranku wolę zapomnieć. Obrzydliwe otoczenie, łyse zbocza i rozmyte tekstury straszyły bardziej, niż psy w Penumbrze. Z kolei popołudniowe śmiganie zwrotnym samolotem pod mostami prezentowało się niemal tak dobrze, jak na oficjalnych screenach. Niektóre miejsca spowił cień, maskując niedoróbki. Inne zyskały na nieco podbitym kontraście. Mógłbym tak latać godzinami.

Zakładam jednak, że bezcelowe podróże mogą się w końcu znudzić. Co pozostaje?

Poboczne aktywności są zrealizowane porządnie, ale w bardzo niezobowiązującym stylu. O ile w RDR, czy trzecim Far Cry’u przesiadywałem nad pokerem całe godziny, tak tutaj do większości sportowych ciekawostek raczej nie wrócę. Rzutki to zwyczajne balansowanie rozchwianym celownikiem, tenis możecie sobie zaś wyobrazić jako wyjątkowo uproszczonego Top Spina. Niestety, na korcie zdarzały mi się znaczne spadki framerate’u – nie wiem czym spowodowane. Dodatkowo mamy możliwości dobierania ilości rund, więc w zasadzie jesteśmy w stanie przedłużyć sobie przyjemność z grania nawet do kilkunastu minut. Minigierki są świetną rozrywką, bardzo przyjemnie zrealizowaną – ale nie bierzmy do siebie zapewnień o „grach w grze”. Prawdopodobnie każdy z Was pojedzie w te miejsca raz, może dwa – chociaż przyznam, że z chęcią zmierzę się w dartsy z kumplami w trybie multi.

Niestety, dużo gorzej wypada polowanie na grubego zwierza. W lesie gra wygląda po prostu brzydko, wabienie wapiti działa zawsze stuprocentowo i wywołuje reakcję dźwiękową. Do zwierza napierniczamy z potężnego kalibru i jeszcze mi się nie zdarzyło bym musiał dochodzić postrzałka, nawet gdy trafiłem nieczysto. Spodziewałem się czegoś lepszego, bo nawet podchodzenie jelenia w The Last of Us sprawiało więcej przyjemności. W GTA V rozwożenie klientów takstówką to sto razy większa frajda.

Nierówne są również misje poboczne, które oferują przydrożni psychole. Holowanie aut lawetą jest może i fajne, ale powtórzone trzeci raz nie bawi jak na początku. Podobnie z rozwałkami, w które wdaje się Trevor - posłanie do grobu kilkunastu przeciwników na czas jest pomysłem dość mało wyszukanym. Żeby jednak oddać grze sprawiedliwość, zdarzają się świetne misje wśród których przynajmniej jedna przywodzi na myśl wyczyny znane z serii Saints Row. Fajnym pomysłem są również wydarzenia losowe - ostatnio zawitałem do fryzjera, który właśnie był w trakcie napadu. Nic rewolucyjnego, ot przyjemne rozwinięcie pomysłu znanego z Red Dead Redemption.

Jeśli natomiast w życiu codziennym wciąż mało Wam buszowania po Internecie, warto odwiedzić kilka portali z poziomu telefonu komórkowego. O ile granie na giełdzie skończyło się powiększeniem dziury w mej kieszeni, przeklikiwanie się przez coraz to bardziej absurdalne witryny przyniosło masę radochy. Ot chociażby, zobaczcie jak kreatywny sposób nauki języka hiszpańskiego podsuwa nam gra :) :

Więcej lekcji od Paco The Taco znajdziecie tutaj!

Jeśli boicie się o to, czy Los Santos nie podzieli losu pustego odpowiednika Nowego Jorku z poprzedniej gry - bez obaw. Nie wszystkie aktywności są może najwyższych lotów i nie do każdej wrócicie, ale sama ich mnogość nie pozwala się w świecie gry nudzić. Czy zapamiętam to miasto tak samo, jak zapamiętałem Vice City? Jest na to spora szansa. 

Ps. wybaczcie kiepską jakość zrzutów, ale musiałem Wam pokazać parę miejscówek ;)


Feedback jest ważny! Jeśli uważasz, że nie straciłeś czasu czytając ten wpis, daj temu wyraz w komentarzu- chętnie poznam Twój punkt widzenia. Jeśli chcesz ze mną mówić więcej o grach, uderzaj na fanpejdża, gdzie będzie trafiała najlepsza growa publicystyka przerzucona wstępnie przez filtr mojego gustu.


Imperialista
19 września 2013 - 17:30