Właśnie się dowiedziałem że Chester Bennington nie żyje... - AleX One X - 21 lipca 2017

Właśnie się dowiedziałem, że Chester Bennington nie żyje...

Mieliście tak kiedyś? Czy kiedykolwiek wieść o odejściu waszego idola dotknęła was jak strata kogoś bliskiego? Ja mam tak dziś. Wciąż wydaje mi się to nieracjonalne, głupie nawet, ale wmawianie sobie obojętności nie ma sensu w obliczu żalu który ściska w tej chwili moje gardło.

Chester był wokalistą zespołu Linkin Park, który nawet nie był moim ulubionym zespołem. BYŁ MOJĄ ŚWIĘTOŚCIĄ I OSTATECZNYM OSIĄGNIĘCIEM LUDZKOŚCI W DZIEDZINIE MUZYKI. Mając dziś te 28 lat nie mogę się uwolnić od szczerego nastoletniego zachwytu, jaki towarzyszył mi w słuchawkach wysłużonego walkmana (wygooglajcie sobie gówniarze) z kasetą podpisaną jako "Meteora". Moja fascynacja muzyką - czy może konkretniej ostrzejszym graniem - wzięła się z olśnienia jakiego doznałem odtwarzając w kółko "Numb", czy "From the inside." Kiedyś umówiłem się na spotkanie z koleżanką z klasy, na którym wymieniliśmy się płytami LP. Dziś ta koleżanka jest moją żoną. Dziś mój trzyletni berbeć prosi w samochodzie żeby mu puścić "Powerless", czy "piosenkę o Autobotach" (New Divide).

Kiedyś chłopaki z Linkin Park byli dla mnie prawdziwymi wzorami: prawdziwie utalentowanymi artystami piszącymi własne piosenki, nie bojącymi się ciężkiej pracy, walczącymi ze steoretypami o niedouczonych rockmenach, grającymi naprawdę na żywo, czy w końcu będącymi prawdziwą zgraną paczką zebraną razem przez los, a nie korporacyjny kasting, o czym najlepiej świadczyły lata trwania w niezmiennym składzie.
Kilkukrotnie planowałem coś napisać na temat najlepszego zespołu na świecie, jednak powstrzymywał mnie jeden czynnik - w popkulturze po grach, komiksach, filmach i książkach, muzyka jest medium o którym najmniej chcę się wypowiadać. Nie uważam się za osobę minimalnie kompetentną, by dotykać tego tematu... ale dziś, w tej chwili mogę sobie pozwolić by mieć to gdzieś.

Przed chwilą dowiedziałem się od brata...

"Meteora" - najlepsza płyta jaką nagrano ludzką ręką. Często dzierży ten tytuł z debiutanckim albumem Linkin Park, czyli "Hybrid Theory," jednak drugi krążek ma w tym subiektywnym zestawieniu przewagę sentymentu, bo akurat "One step closer," czy "In the end" mnie ominęły i dopiero "Numb" oglądany na Vivie dostał ode mnie łatkę "piosenki wszechczasów." Nie wszystko jeszcze wtedy przypadło mi do gustu: byłem antyfanem rapowania i przeciwnikiem "darcia ryja." Ubóstwiałem za to melodyjne refreny, oryginalne melodie i jedyną w swoim rodzaju barwę głosu Chestera. Tych dwóch płyt słuchałem tak długo, że dźwięki ich piosenek na stałe wżarły się w moją podświadomość, a wrzaski Chestera i partie Mike'a Shinody w końcu skomponowały mi unikalny styl zespołu. Pierwszą nową płytą z mojego punktu widzenia było "Minutes to midnight" i bardzo długo wypierałem myśl, że to jednak nie to. Sampli z refrenów "What I've done" i "Given up" słuchałem nieprzyzwoitą ilość razy, szykując się na świeżą muzykę. Jakoś do pierwszego koncertu Linkin Park w Polsce (Chorzów 2007) słuchałem trzeciego albumu razem z dwoma poprzednimi i bardzo chciałem je zrównać. Nie udało się. Na "Minutes to midnight" nie ma ani jednej megapiosenki, których na "Meteorze" było dziewięć.

Przed katastrofą pod szyldem "Thousand suns" mieliśmy rewelacyjną piosenkę "New divide" towarzyszącą drugiemu filmowi o Transformers, ale niedługo potem ostudzono mój zapał komunikatem, że ta piosenka nie reprezentuje stylu czwartej płyty. Dobrze, że mnie ostrzegli zawczasu. "Thousand suns" jest do niczego. Zerwanie ze wszystkimi charakterystycznymi elementami z którymi był kojarzony zespół i nie danie nam niczego w zamian. Elektroniczne brzmienia, piosenki bez pomysłu i nieprzyzwoita ilość zapychaczy zabiły we mnie miłość do Linkin Park i były przyczyną mojego chłodnego podejcia do zespołu w kolejnych latach. Praktycznie tylko "Iridescent" jest wart zapamiętania.

Ja z bratem, przyszłą żoną i kuzynką z Ameryki przed koncertem w Chorzowie.

Na szczęście w międzyczasie dorosłem i doceniłem dojrzalsze granie jakie znalazło się na "Living things," czy zwłaszcza na najnowszym "One more light." To już nie był mój Linkin Park, ale wybronili się jakością samych piosenek. W międzyczasie ukazało się jeszcze bardzo nieudane w mojej opinii "Hunting party," gdzie próbowano powrócić do ostrzejszego grania, ale tu jakościowo leżała praktycznie całość. Warta paru minut słuchania była praktycznie tylko "Final masquerade."

Okazuje się, że granie w komplecie zakończyli najlepiej jak tylko mogli, bo "One more light" jest płytą, której nie mogę przestać słuchać i nawet w pracy odważyłem się odpalić Spotify, bo dosłownie nie mogłem wytrzymać bez tego albumu - pełnego spokojnych i nieprzystających do najbardziej charakterystycznego stylu Linkin Park piosenek. Naprawdę odwalili tu kawał rewelacyjnej roboty, bo pokochałem ich na nowo za coś zupełnie nowego.

Mike Shinoda potwierdza: "To nie plotka."

Nie wiem co teraz będzie z Linkin Park i w sumie nie mam ochoty się nad tym zastanawiać. W myślach karcę sam siebie, że nie dałem rady pojechać na ich czerwcowy koncert w Krakowie. Na pewno słuchanie najbardziej melancholijnego z ich albumów nabierze teraz innego wydźwięku, gdy zabrzmią słowa "Good goodbye," czy "Who cares when someone time runs out" (fragment "One more light"). I nie chcę nawet roztrząsać faktu, że była to śmierć samobójcza. Chestera już nie ma i ze statusu mojego osobistego idola może przejść do zasłużonego miana legendy.

AleX One X
21 lipca 2017 - 00:05