Warhammer 40 000: Space Marine - beztroska radość ze zgniecienia orczej głowy młotem bojowym - sathorn - 30 kwietnia 2012

Warhammer 40 000: Space Marine - beztroska radość ze zgniecienia orczej głowy młotem bojowym

sathorn ocenia: Warhammer 40,000: Space Marine
75

Warhammer 40 000: Space Marine pierwszy raz zobaczyłem na gamescomie 2011, kiedy to przesiedziałem przy multiplayerze jakieś pół godziny. Co najbardziej zapamiętałem z tego krótkiego doświadczenia, to świetne oddanie „ciężaru” postaci, którą sterowaliśmy. Miałem pewne obawy czy wyłącznie to wrażenie, jakkolwiek przyjemne, wystarczy żeby przyciągnąć mnie do kontrolera tyle długo, żebym przebrnął przez tryb single-player. Okazało się, że tak, a Space Marine mnie nie zawiódł, chociaż formuła zupełnie się już wyczerpała.

Fabularnie gra jest prosta. Mały oddział Ultramarines udaje się na planetę-kuźnię, która została zaatakowana przez gromadę Orków. Wcielamy się w dowódcę - Kapitana Tytusa. Na miejscu spotykamy sojuszników, w postaci niedobitków Imperialnych Gwardzistów, desperacko broniących się przed ogromną armią zielonoskórych. Naszym zadaniem jest zabezpieczenie wielkich mechów – Tytanów, zanim przejmą nad nimi kontrolę Orkowie. Oczywiście w międzyczasie okazuje się, że stawka jest większa, niż by się na początku wydawało. Mniej więcej w dwóch trzecich gry mamy jakiś tam zwrot akcji, ale szczerze mówiąc można go bez problemu przewidzieć na długo przed.

Pierwsze wrażenie ze Space Marine jest bardzo pozytywne, żeby nie rzec, nieco urzekające. Praktycznie od samego początku czujemy, że postać przez nas kierowana, to żaden przecinek, a upakowany w gigantyczny pancerz kaban, skrzyżowanie Pudziana z Hardkorowym Koksem, przebijający się wśród strumieni krwi i z okrzykiem na ustach przez rzesze wrogów. Uczucie to potęgują po pierwsze animacje postaci, które doskonale oddają ciężar i moc siły uderzenia bohatera, a po drugie dodatkowe efekty audiowizualne, np. drżenie ekranu podczas biegu czy dudnienie, rozbrzmiewające z każdym naszym krokiem. Krótko mówiąc czujemy się, jakbyśmy kierowali czołgiem na dwóch nogach.

Świetnie wypada to, kiedy walczymy ramię w ramię z szeregowymi żołnierzami Gwardii Imperialnej. W porównaniu z nami są o połowę mniejsi, zwracają się do nas per „Lordzie” i szepczą między sobą z szacunkiem, kiedy przechodzimy obok nich.

System walki jest zadziwiająco dobrze skonstruowany i zbalansowany. Przeplatają się tutaj w elegancki sposób strzelanie i walka wręcz. Do dyspozycji mamy kilka prostych combosów,  zróżnicowanych w zależności od broni, którą wybraliśmy, z puli uwaga... trzech. Wielkiego dylematu z ich wybieraniem nie będziecie mieli, ostatecznie przebieramy między krótkim toporem a młotem bojowym. Dzierżenie tego drugiego wiąże się z niedogodnością w postaci niemożności używania ciężkich broni. Wielka szkoda, bo młot idealnie potęguje wrażenie „wagi” naszej postaci, o której już wspominałem. Dwa, albo trzy razy w ciągu gry dostajemy na kilka minut do dyspozycji plecak odrzutowy, który jest moim zdaniem świetny. Nie ma to jak zrobić przeciwnikom małe "death from above".

Rozgrywka jest zaskakująco przyjemna. Twórcy gry dobrze wyczuli potencjał naszej postaci i postanowili, że wyzwaniem dla niej nie powinna być jakość, a ilość przeciwników. W związku z tym postanowili rzucić na nas spore rzesze wrogów, zamiast specjalnie utrudniać nam uporanie się z nimi. Oczywiście w każdej, albo prawie każdej grupie adwersarzy znajdzie się kilka trudniejszych orzechów do zgryzienia, generalnie jednak jesteśmy zalewani chmarą wrogów, przez których przebijamy się jak na Kosmicznego Marine przystało – prując z wielkich gnatów i rozgarniając wielgachnym młotem.

Kiedy koncepcja zaczyna się wyczerpywać autorzy rzucają na nas nowe rodzaje wrogów, albo dają nam nową zabawkę, którą możemy siać zniszczenie w szeregach wrogów. Chwała projektantom, za wyciśnięcie z koncepcji wszystk. Raczej nie idzie się w Warhammerze 40 000: Space Marine nudzić.

Jeżeli chodzi o efekty wizualne, to raczej standard. Jest ładnie, ale czterech liter nie urywa. Plus za dobrze zoptymalizowaną wersję na PC. Gra nie dostawała zadyszki nawet przy dużej ilości przeciwników pojawiających się jednocześnie na ekranie.

Kampania dla pojedynczego gracza ma moim zdaniem idealną długość - około ośmiu godzin. Mniej więcej drugie tyle przesiedzicie w multiplayerze zanim nam się znudzi. Tryb wieloosobowy jest przyjemny, ale raczej nie zapadający w pamięć. Warto do niego zajrzeć głównie po to, żeby móc swobodnie pobawić się plecakiem odrzutowym.

Teraz pora na wady. Wytyknąć muszę przede wszystkim brak fabularnej głębi. Gdyby Space Marine było dziełem literackim w świecie Warhammera 40 000, to raczej zaklasyfikowano by je jako opowiadanie niż powieść. Twórcom ewidentnie zabrakło też czasu na dopieszczenie końcówki. Przez chwilę miałem nadzieję, że będę mógł stanąć za sterami Tytana, niestety okazało się, że czeka mnie tylko krótka walka na powierzchni jego pancerza. Zawodem jest też finałowa walka, która sprowadza się do odparcia kilku fal dobrze już znanych nam przeciwników i prostego QTE.

Reasumując - obecnie Space Marine dostaniecie śmiesznej cenie. Sezon ogórkowy się zbliża. Wydając swoje pieniądze na grę od THQ raczej nie nastawiajcie się na zachwyty, chwytające za serce na całe życie, macie jednak szansę na kilkanaście godzin przyzwoitej zabawy, może nawet dreszczy czy dwa emocji. Warto chociażby dla beztroskiej radości, przeszywającej nas w momencie gdy kilkutonowe bydlę spada na przeciwników i zaczyna rozgarniać ich młotem bojowym.

sathorn
30 kwietnia 2012 - 13:51