Pożegnanie włoskiego szlachcica - recenzja Assassin's Creed: Revelations - Materdea - 22 lutego 2013

Pożegnanie włoskiego szlachcica - recenzja Assassin's Creed: Revelations

Materdea ocenia: Assassin's Creed: Revelations
80

Ezio Auditore przy okazji Assassin’s Creed: Revelations ruszył w ostatnią podróż – do stolicy imperium osmańskiego, Konstantynopola. Zwieńczenie trylogii, gdzie w roli głównej przez 3 lata występował włoski szlachcic, stworzone zostało jak najbardziej godnie, lecz nie bez potknięć. Co prawda gra odstaje nieco od poprzedniczek, ale głównie przez wytarte schematy, którymi jest napakowana do granic możliwości. Sami rozumiecie – prezenty smakują znacznie gorzej, kiedy otrzymujemy je co roku. Zwłaszcza na Boże Narodzenie.

Co tym razem zaserwowali nam scenarzyści? Dosyć banalne z pozoru zadanie: odnalezienie pięciu klucz (które z wyglądu wcale ich nie przypominają, ale co tam, tutaj wszystko musi być inne) do starożytnej biblioteki założonej przez Altaira w Masjafie. Na pewno pamiętacie jegomości, przecież był gościem honorowym w „jedynce”, a tutaj również odgrywa znaczącą rolę. Każdy zdobyty artefakt przybliża Ezio jakiś urywek z życia legendarnego mentora. Dzięki takim retrospekcjom dowiedzieliśmy się, co działo się po pamiętnym finale z oryginalnego Assassin’s Creeda. I pierwszy raz od niepamiętnych czasów muszę rzec: za mało, za mało producenci podaliście mi tego dania! Chciałoby się więcej tego, lepiej przeżyć razem z protagonistą „jedynki” jego najlepsze, ale też złe, fragmenty żywota. Szkoda, że tylko pięć razy dane nam jest wcielić się w skórę bohatera pierwszej części. Zadania nie ułatwia również fakt, że Templariusze zdążyli dorwać się do jednego z nich. Ale to pestka dla naszego dzielnego bohatera, bowiem trzeci wiekiem spośród rodzeństwa Auditore dobił już pięćdziesiątki. Krótko mówiąc – nie dość, że nabrał niesamowitej wprawy w fechtunku (i lat), to także dorósł mentalnie. Co przerywnik filmowy raczy nas złotymi myślami, wysoko mierzącymi sentencjami, które doskonale nadawałyby się, jako cytaty na Facebooka. 

Szczerze mówiąc, Revelations skusiło mnie przede wszystkim zmianą terenu. W odstawkę poszły renesansowe Włochy. Teraz „pracujemy” w wielokulturowym, pełnym etnicznych różności XVII-wiecznej stolicy Orientu. I to jest głównie kartą przetargową tej odsłony cyklu. Oprócz tego Konstantynopol o zachodzie słońca wygląda przepięknie, a do tego urzekają liczne krajobrazy jak np. widoki z nabrzeża czy panorama Istambułu z najwyższego punktu Hagia Sopia. To wszystko składa się na cudowną oprawę graficzną: nie można odmówić talentu projektantom z Ubi, albowiem doskonale odtworzyli tamte realia. 

Poza tym to ciągle ten sam, nieco starszy, choć ciągle na chodzie „Asasin”. Skaczemy po dachach gęsto rozstawionych budynków, dbamy o wskaźnik rozgłosu, (co by nie za bardzo rzucać się w oczy miejscowym strażnikom), zdobywamy kolejne połacie terenu (albo lepiej: wyzwalamy je) i prowadzimy zażarte boje. Już nie będę nawet wspominał, że system walki nie uległ żadnej zmianie, to nadal kontry, kontry i jeszcze raz kontry. Być może wzbogacono go o kilka nowych animacji. Nie wiem, nie zauważyłem, ale też niespecjalnie się przyglądałem. Sporą świeżynką jest za to mini-gierka w stylu tower defense polegająca na obronie odbitych terenów. W dużym uproszczeniu idzie o to, aby wszelkimi dostępnymi sposobami obronić wieżę, którą wcześniej udało nam się zdobyć/wyzwolić. Rajd oponentów zaczyna się na początku ścieżki, a naszym zadaniem jest rozstawianie kolejnych barykad. Coraz lepsze fortyfikacje udostępniane nam są w miarę, jak odpieramy następne i następne fale niestrudzonych przeciwników. Oprócz nich (dla przypomnienia: umocnień) koniecznie musimy ustawić wsparcie w postaci braci oraz sióstr na dachach, zamykając tym samym obwód i możliwość dostania się oponentów do celu. Poziom trudności tej przygody to coś w stylu „kołek i ciota”, czyli „zwiążcie mi ręce, a sobie poradzę”. Instrukcje na ekranie podpowiadały mi, że Bizantyjczycy chętnie będą starali się dobrać nam do tyłka i szybciorem odbić własność. Albo się nie przykładałem, albo coś nie wyszło, ponieważ w przeciągu 12 godzin (tyle zajęło mi skończenie głównego wątku fabularnego) ani razu nie próbowano odebrać mi zdobytych włości. W wyniku, czego, w tę „nowość” zagrałem tylko raz – przy okazji swoistego samouczka. Jeśli mam być szczery, to powiem, że nie żałuję. Kąsek mało świeży, niezbyt oryginalny, choć niewątpliwie urozmaicający zabawę (tia, gdyby się pojawił więcej niż raz). 

W odróżnieniu od poprzedniczek, historia Desmonda wydaje się tutaj o wiele ciekawsza. Nie chcę Wam przypominać, jak zakończono Brotherhooda, a co za tym idzie – rzucać spoilerami na lewo i prawo. W tej kwestii powiem jedno: Wyspa Animusa. Do tego zagadkowego miejsca trafia nasz teraźniejszych bohater, by móc, co chwilę ruszać do nie mniej zagadkowego przejścia i rozpoczynać odtwarzanie wspomnień przodka.  Mogą podobać się krótkie wstawki filmowe z Obiektem Szesnastym, lecz ich także jest troszeczkę zbyt mało. Mam nieodparte wrażenie, że deweloperzy potraktowali lekko po macoszemu ten wątek i zbyt mocno skupili się na włoskim szlachcicu.

Z poziomu tej lokacji dostępne są również dziwaczne reminiscencje, w których Desmond przypomina sobie (i zarazem pełni rolę narratora) oraz opowiada o swoim dzieciństwie oraz późniejszej młodości. Miejscówki jak wiele osób trafnie powiedziało, są bardzo podobne do tych z Portala. Aby dostać się do takich miejsc w trakcie rozgrywki w Konstantynopolu musimy uważnie zbierać fragmenty danych Animusa, niewielkich rozmiarów „kamyczyki” pełniące role znajdziek.

Podobało mi się też kilka mniejszych usprawnień: nowe ostrze z hakiem (bardzo pomocne przy wspinaniu się na budynki; pozwala na korzystanie z szybkiego transportu pomiędzy dachami dzięki rozpiętym gdzieniegdzie linom), poprawiony wygląd wody (śnieg w Masjafie – plus), ognia, dymu etc., możliwość tworzenia petard o różnych właściwościach (dymne, ogłuszające i raniące oponentów). Co muszę zarzucić tej części to to, iż wiele elementów już się najzwyczajniej w świecie przejadło. Ot, choćby wysyłanie Asasynów na misje do odległych zakątków świata, czy renowacja Konstantynopola przez płacenie odpowiedniej sumki na odnowienie budynków kowali itd.. W Brotherhoodzie działało to doskonale – tutaj ledwo zipie. Jak już przyrównują Revelations do fantastycznej poprzedniczki, nie mogę nie powiedzieć o samym mieście. Rzym po prostu kipiał szczegółami, cieszył różnorodnością miejsc (czmychamy pomiędzy pięknymi, renesansowymi kamieniczkami, by za chwilę wbiec na nie mniej urzekające tereny zielone). Konstantynopol pomimo swojego uroku i zawiewania klimatem Orientu, (choć wbrew pozorom nie ma go za wiele, nad czym ubolewam), nie ma do zaoferowania graczom niczego więcej od monotonnych układów domów. Najbardziej boli mnie to, iż brak jest tych łąk, pastwisk, gdzie hasanie koniem sprawiało autentyczną radość. A propos konia – ta odsłona cyklu nie daje możliwości samodzielnego dosiadania rumaka, co jest sporą niespodzianką. 

I co teraz zrobić, z takim felerem? Tytuł ciągle jest świetną grą, przynajmniej na 7.5. Trapi mnie tylko, czy w stosunku do całej marki Assassin’s Creed, ta część nie straciła nieco na świeżości. Bo ileż można wałkować temat jednego bohatera, (który mimo wszystko był bogaty i absorbował uwagę widza) oraz jego perypetii? Jakkolwiek bym na grę nie patrzył, to czuję jakiś sentyment do tej serii. Pół oczka mogę śmiało przyznać za film animowany kończący historię Ezio Auditore pt. Embers. W takim wypadku mamy „ósemkę” dla Revelations. Zasłużenie.

Materdea
22 lutego 2013 - 15:51