Czemu „Przebudzenie mocy” będzie dobrym filmem - luigi - 13 listopada 2015

Czemu „Przebudzenie mocy” będzie dobrym filmem

Jak zapewne wielu z was już słyszało, ponad połowa (a dokładnie 63%) fanów „Gwiezdnych wojen” uważa, że „Przebudzenie mocy” będzie najlepszą częścią gwiezdnej sagi. Tak, lepszą nawet od „Imperium kontratakuje”. Szaleństwo, prawda? Równie interesujące są powody tych wysokich oczekiwań. 36% osób sądzi, że wyższość „Przebudzenia” nad pozostałymi epizodami będzie polegała na… użyciu lepszych efektów specjalnych, natomiast po 25% wskazuje na bardziej interesującą historię oraz większą wierność wobec klimatu całej serii.

Powiem szczerze. Ja także należę do tych wariatów, którzy pokładają wielkie nadzieje w nowej odsłonie przygód Skywalkerów. Mam jednak ku temu inne powody niż te wskazane w ankiecie. Trzy pierwsze mogę wymienić bardzo szybko. Raz, George Lucas nie jest reżyserem epizodu siódmego. Dwa, George Lucas nie jest scenarzystą epizodu siódmego. Trzy, George Lucas nie jest producentem epizodu siódmego. Nie chodzi o to, że twórca „Gwiezdnych wojen” jest zupełnie beznadziejny w każdej z tych ról. Przecież to mu – jego pomysłom, jego uporowi, jego umiejętnościom – zawdzięczamy, że coś takiego jak „Gwiezdne wojny” powstało. A jednak Nowa Trylogia udowodniła, że o ile Lucas jest świetny w wymyślaniu ogólnego zarysu fabularnego, to jeśli chodzi o szczegóły, na przykład pisanie dialogów, jest już dużo gorzej. Potwierdziła także, że ma on problemy z prowadzeniem aktorów. Nawet Natalie Portman miała kłopot, żeby zaprezentować swoje umiejętności, gdy znajdowała się pod jego pieczą. A co dopiero Hayden Christensen… Z kolei ostatnia odsłona „Indiany Jonesa” pokazała, że także jako producent Lucas potrafi narobić wielu szkód. To nie kto inny jak właśnie on upierał się, aby wstawić do filmu kosmitów. O, przepraszam, istoty międzywymiarowe.  

Najważniejszy powód moich dużych oczekiwania wobec „Przebudzenia mocy” jest jednak inny. Problem z Lucasem nie polegał tylko na tym, że nie najlepiej sprawdzał się we wszystkich trzech wspomnianych rolach. Kłopotem było już samo to, że w ogóle dano jednej osobie tak wielki wpływ na kształt Nowej Trylogii. Wiem, że wielu z was może uznać taki pogląd za kuriozalny. Ok – powiecie – Lucas sprawdził się słabo jako człowiek posiadający nieograniczoną władzę, ale gdyby tylko na jego miejscu znalazł się ktoś lepszy... Czy nie o to chodzi, żeby oddać stery wizjonerowi, który zrobi film po swojemu bez przejmowania się, że jakiś hollywoodzki buc wtrąca się w jego robotę i wszystko psuje? Czy nie słyszałem, co się stało z Joshem Trankiem, którego wizja „Fantastycznej czwórki” została zniszczona właśnie przez to, że studio ciągle ingerowało w jego poczynienia? Zgoda, jeśli znane nam doniesienia są prawdziwe, ludzie z Foxa rzeczywiście zrujnowali starania Tranka, aby zrobić porządny film. Nie dlatego jednak, że ingerowali w jego pracę, lecz z powodu tego, JAK to robili. Nie ma niczego złego, jeśli w fazie pre-produkcyjnej przedstawiciele studia mówią reżyserowi, jakie mają oczekiwania i jaki zakres władzy mu przyznają. Rzecz w tym, że ludzie z Foxa najpierw dokonali tych ustaleń z Trankiem, a potem je złamali, nieustannie wtrącając swoje trzy grosze do pracy reżysera i zmieniając rzeczy, na które się wcześniej zgodzili.


Nie zmienia to faktu, że w większości przypadków wprowadzenie modelu współpracy zamiast jednowładztwa przynosi korzystne rezultaty. Spójrzcie na filmy Marvela. Trójkąt „szefowie Disneya/Kevin Feige/reżyser konkretnego filmu” działa tu zazwyczaj całkiem nieźle (jakkolwiek może bywać frustrujący dla poszczególnych filmowców, patrz przypadek Jossa Whedona). Film to nie książka – zbyt wiele czynników wchodzi w grę, aby mogła ogarnąć je jedna osoba, która ma w każdej kwestii decydujące zdanie. Tym bardziej przy takich produkcjach jak „Gwiezdne wojny” czy filmy Marvela, gdzie nie chodzi tylko o jedno, konkretne dzieło, ale także o to, jak wpisze się ono swoim klimatem w całą serię. Czy będzie z nią spójne, czy też może dojdzie do sytuacji, w której Jar-Jar Bings funkcjonuje w tym samym świecie co Darth Vader. Twórcy potrzebują ograniczeń, potrzebują kogoś, kto powie im „Słuchaj, a może czarny charakter krzyczący przeciągłe Noooooo – to nie jest najlepszy pomysł?”. Każdy reżyser, producent czy scenarzysta ma złe pomysły, niezależnie od tego, jak dobry by nie był. Dlatego musi mieć kogoś, kto będzie miał wystarczająca pozycję, aby mu te złe pomysły bez ogródek wytknąć.

Lucas kogoś takiego nie miał. W przypadku „Przebudzenia mocy” jest inaczej. J.J. Abrams jest na tyle utytułowanym reżyserem, że można być spokojnym o to, iż nie dał sobą poniewierać podczas produkcji filmu. Równocześnie jednak musił się liczyć ze zdaniem szefowej Lucasfilm Kathleen Kennedy, a także współscenarzysty Lawrence’a Kasdana. A nad wszystkim stali jeszcze ludzie z Disneya. Wielka Mysz patrzy. Nie spuszcza oka z filmowców nawet na moment. I wbrew temu, co sądzi wiele osób, może to wyjść „Gwiezdnym wojnom” na dobre.

luigi
13 listopada 2015 - 12:47