Recenzja: Superman – Rok pierwszy - Froszti - 13 lipca 2020

Recenzja: Superman – Rok pierwszy

Frank Miller to twórca, którego raczej nie trzeba nikomu przedstawiać. Osiągnął on na poletku komiksów tak wiele, że na zawsze zapisał się on na kartach historii tego medium. Legenda tego formatu może pozwolić sobie na naprawdę wiele, co może naprawdę pozytywnie zaskoczyć fanów. Dlatego oczekiwania wobec tytułu „Supermana. Roku pierwszego” zapowiedzianego w ramach serii DC Black Label, były tak ogromne. Czy zostały one spełnione? Prawda jest dosyć skomplikowana, ale również pod wieloma względami smutna.

Miller i koncepcja komiksu „Rok pierwszy”, już ze sobą mocno romansowali przy okazji Batmana, gdzie wyszło to wyśmienicie. Jeśli zaś chodzi o Człowieka ze stali, określenie miary czasy „rok”, może być mocno mylące. Mamy tutaj bowiem do czynienia z bardziej rozbudowaną czasowo historią Supermana. Cały album można podzielić na trzy części: dzieciństwo i młodość, wczesny etap dorosłości i przygoda w wojsku, oraz początki życia w Metropolis.

Wszystko zaczyna się więc w momencie, kiedy jego rodzima planeta ulega destrukcji. Kochający rodzice wysyłają go w statku do nowej ojczyzny, gdzie zostaje on przygarnięty przez państwa Kentów. Młody Clark dorasta, odkrywając w sobie nowe pokłady mocy. Jego dzieciństwo oraz młodość w Smallville, pod wieloma względami nie wyróżnia się zbytnio od reszty rówieśników. Zabawa, psoty, szkolne problemy, przyjaźnie, pierwsza miłość. Wkraczając w wiek dorosły, zaczyna on odczuwać zew oceanu, który go przyciąga. Postanawia więc on zaciągnąć się do Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, która zrobi z niego prawdziwego mężczyznę, jednocześnie pozwalając odkryć swoje przeznaczenie. Wraz z wojskową „karierą” następuje również podwodny epizod jego ewolucji w obrońcę planety, kiedy to stawia on czoła wielu niebezpieczeństwom w Atlantydzie. Nowe doświadczenia kierują go do Metropolis, gdzie nie tylko rozpoczyna on nowy zawodowy etap swojego życia, ale poznaje również wiele znanych komiksowych postaci (Perry White, Lois Lane, Jimmy Olsen, Lex Luthor, Batman i Wonder Woman).

Nie ma co ukrywać, że cały scenariusz jest szyty naprawdę mocno grubymi nićmi i tak naprawdę niewiele wnosi do historii Człowieka ze Stali. Prawie wszystko to, co zostało tutaj zaprezentowane, było już wcześniej wiedzą powszechną, nawet dla kogoś, kto nie jest wielkim fanem tej postaci. Jeżeli nie pojawia się tutaj nic nowego, automatycznie powstaje pytanie, po co więc powstał ten tytuł? Pomimo usilnych starań nie jestem wstanie odpowiedzieć na to pytanie. Ponoć Miller nie chciał wywołać wielkiej rewolucji (która moim zdaniem nie byłaby złym pomysłem), tylko stworzyć dzieło rzucające światło na pewne niedopowiedzenia w historii Supermana. Czy mu się to udało? Moim zdaniem: nie.

Zacznijmy jednak od samego początku. W pierwszej części komiksu autor nie skupia się na wczesnym etapie dzieciństwa bohatera, całość podając w mocno telegraficznym skrócie. Więcej miejsca poświęcono okresowi nastoletniemu, kiedy to Clark coraz mocniej zdaje sobie sprawę ze swoich mocy, jednocześnie jest zwykłym i typowym amerykańskim małolatem. Próba okazania nadczłowieka jako nastolatka z buzującymi hormonami, który momentami zapomina o swoich zdolnościach w swoich założeniach może i jest ciekawie, jednak szczątkowa forma, w jakiej zostało to ukazane, pozostawia trochę do życzenia.

Bardziej autorstwa i z pozoru ciekawsza dla fanów treść, to wojskowy etap życia Supermana. Szybko jednak czytelnik przekonuje się o pewnych mocnych niedociągnięciach w pomyśle twórcy. Bohater dzięki swoim zdolnością staje się jednym z najlepszych rekrutów, marząc o zastaniu komandosem, jednocześnie nie chcąc nikogo krzywdzić. Podejmowane przez niego działania prowadzą go do podwodnego świata (Królestwa Atlantydy), gdzie pośród pięknych syren znajduje on swoje nowe oblicze umiłowania (szybko zapominając o swojej pierwszej ponoć wielkiej miłości zostawionej w Smallville). Pływający wraz z syrenkami Superman, starający się o wdzięki córki Posejdona i pokonujący kolejne stawiane przed nim wyzwania, to absurd w czystej postaci. Rozumiem, że uniwersum DC Comics jest mocno rozbudowane i tętni życiem również głęboko pod wodą, jednak od kogoś takiego jak Frank Miller można wymagać odrobiny więcej fabularnej kreatywności bez większych udziwnień.

Twardy ląd pod nogami czytelnik poczuje w trzeciej części dzieła, które ukazują początki Clarka w wielkim mieście (do którego trafił po uratowaniu Lois Lane). Pod względem konstrukcji scenariusza i zaprezentowanych tutaj wątków, zdecydowanie jest to najlepsza część komiksu, nadal jednak powielająca sporą ilość znanej już treści. Nie mniej jednak próba ukazania pewnych wydarzeń, które ukształtowały późniejszego wielkiego obrońcę planety, jest na tyle ciekawa, że powinna spodobać się zarówno wielkim fanom Supermana, jak i komuś, kto dopiero zaczyna przygodę z tą postacią.

O wiele lepiej (przynajmniej w odróżnieniu od scenariusza), prezentuje się oprawa graficzna autorstwa Johna Romity Jra, chociaż i ona ma swoje słabsze elementy. Styl Romity jest dosyć wyrazisty i świetnie oddający bardziej dynamiczne sceny. Nie zapomina on również o szczegółowości teł, które nadają poszczególnym rysunkom głębi i świetnie współgrają z dobrze dobraną paletą barw. Elementem, do którego muszą się tutaj przyczepić to „dziwne” projekty postaci dziecięcych, które w kilku miejscach wyglądają jakby miały poważne problemy zdrowotne (jest to jednak tylko moje subiektywne odczucie).

Z wielkim bólem serca należy stwierdzić, że nie jest to już ten Frank Miller, którego znamy z najlepszych jego lat. Co prawda Superman. Rok pierwszy jest lepszy niż „Xerkses”, nadal jednak stanowi pozycję mocno przeciętną ze sporą dawkę wtórności scenariuszowych. Trudno więc owe tytuł polecić fanom DC i Supermana, gdyż będą oni znużeni lekturą, znając doskonale życie swojego ulubieńca. Najlepiej dzieło sprawdzi się w przypadku osób, które dopiero zaczynają przygodę z tym bohaterem. Cała reszta miłośników Franka musi jeszcze uzbroić się w cierpliwość i liczyć na to, że będzie on miał jeszcze okazję zabłysnąć czymś niesamowitym.

Frank Miller niestety w nie najlepszej formie.

Komiks do recenzji dostarczyło wydawnictwo Egmont.

Froszti
13 lipca 2020 - 10:40