Wiem, miałem pokazać Wam, jak prezentuje się Tokyo University of Foreign Studies (TUFS) gdzie będę miał przyjemność studiować przez najbliższy rok. Jednakże w związku z wyjątkowo dobrą jak na październik pogodą (26 stopni) wybraliśmy się z Grzesiem, znajomym japonistą z UW, do Harajuku. Po raz pierwszy zachowałem się jak prawdziwy turysta, dzięki czemu tym razem nie zabraknie masy zdjęć. Ba, poniżej znajdziecie nawet trzy filmiki.
Nie wiem czy już o tym wspominałem, ale TUFS bynajmniej nie znajduje się w centrum Tokio. W związku z czym wyprawy do centrum zajmują dobre 40 minut pociągiem i zwykle wymagają przynajmniej jednej przesiadki. Dziś po raz pierwszy dało się nam to we znaki, gdyż podczas zmiany środka transportu zgubiliśmy się na dworcu w Shinjuku. Przez dłuższą chwilę kręciliśmy się w kółko, oglądając raz za razem rozwieszone wszędzie mapy i starając się wydedukować, do której bramki się kierować. Głupia sprawa, ale ostatecznie miła pani z obsługi wskazała nam drogę i mogliśmy udać się w dalszą podróż. Na naszą obronę przytoczę ciekawostkę – Shinjuku jest największym dworcem na świecie pod względem obsługiwanej dziennie ilości ludzi i ponoć gubią się na nim nawet miejscowi.
W końcu jednak udało nam się dotrzeć do stacji docelowej, gdzie naszym oczom ukazał się taki oto widok:
Normalka, widziałem tu już większe tłumy. Pozytywnie nastawieni ruszyliśmy dalej, ale już po chwili zmuszony byłem bardzo gwałtownie się zatrzymać. Nie mogłem w końcu nie sfotografować reklamy Evangelion Shopu!
Po opuszczeniu dworca przetarłem ze zdumieniem oczy. Czy to co widzę na ulicy przed sobą, to morze ludzi? Nie, to przecież niemożliwe.
A jednak. Fakt, znajoma wspominała, że wybranie się do Harajuku w weekend graniczy z samobójstwem, głównie z powodu ilości Japończyków na metr kwadratowy, ale nie myślałem, że mówi poważnie. Spacer przez widoczną powyżej ulicę Takeshita zajął nam dobre 20 minut, a temperatura i duchota robiły swoje. Żółwie tempo miało jednak swoje zalety, gdyż mogłem robić zdjęcia bez przeszkadzania idącym za mną osobom. A było co fotografować:
Ciekawostka – nagabywacze reklamujące sklepy i usługi na Takeshicie byli w znacznej większości czarnoskórzy. To chyba jedyne miejsce w Tokio, gdzie widziałem takie ich natężenie.
Po wyrwaniu się z tłumu dotarliśmy do skrzyżowania, gdzie za radą znajomej skręciliśmy w Omotesando, ulicę handlową nazywaną japońskim odpowiednikiem francuskich Pól Elizejskich.
Co to oznacza w praktyce? Dziesiątki wielkich sklepów drogich marek, jak na przykład bardzo popularny w Kraju Kwitnącej Wiśni Louis Vuitton, którego torebki są obiektem pożądania większości młodych Japonek. Na szczęście nawet tam znalazło się miejsce na trochę tradycji:
Po drodze natrafiliśmy też na wystawioną na chodnik gablotę, gdzie znajdowało się coś takiego:
Oraz grupę autochtonów, którzy chyba bardzo nie lubili swoich psów:
Urzekły mnie też krążące po Harajuku ciężarówki. Tu właśnie wychodzi różnica kulturowa – nie wyobrażam sobie, żeby coś takiego wyjechało u nas na ulicę:
Po wyjściu z Omotesando niezbyt wiedzieliśmy, co robić dalej, więc zachowaliśmy się jak w prawdziwym labiryncie – ruszyliśmy w prawo. Wybór okazał się dobry, gdyż trafiliśmy na targowisko, gdzie między straganami z różnymi różnościami radośnie pogrywał (chyba) bluesowy zespół:
Kilkanaście metrów dalej natrafiliśmy na rzeźbę tak szkaradną, że nie mogłem się powstrzymać, aby nie zrobić jej zdjęcia:
Dzielnie parliśmy przed siebie, napawając się sączącą się zewsząd japońskością, aż w końcu dotarliśmy do sklepu, który wydał się warty odwiedzenia – Bic Camera.
W tym miejscu należy się Wam małe wyjaśnienie – o ile się nie mylę, nie byliśmy już w Harajuku, a w Shinjuku. Nie zagłębialiśmy się jednak w tę dzielnicę, gdyż postanowiliśmy zostawić ją sobie na inny dzień.
Wyjaśnienie numer 2. Poniższe zdjęcia nie są może najlepszej jakości, ale używanie aparatów fotograficznych w większości sklepów jest zabronione. W związku z tym stawałem na głowie, żeby nie zostać zauważonym i jednocześnie chociaż pokazać Wam chociaż trochę wnętrza. A jest co oglądać.
Zdecydowanie najbardziej rozczuliło nas odkrycie na jednej z półek… Wiedźmina 2! Tak, Geralt dotarł również do Japonii.
Na deser coś, co bardzo nas zszokowało. Otóż przy jednym z komputerów stała sobie przypadkowa dziewczynka i ot rysowała sobie w jakimś programie graficznym. Kiedy ujrzałem efekt jej pracy, opadła mi szczęka. Takiego arta nie powstydziłby się żaden imageboard.
Spójrzcie jeszcze raz na znajdujące się kilka fotografii powyżej zdjęcie budynku Bic Camera. Czy coś rzuciło się Wam w oczy?
Tak, mówię o tym:
Obiecałem sobie, że będąc w Japonii podczas każdego dalszego wypadu wstąpie do salonu gier, jeśli tylko na jakiś trafię. Z uśmiechem na ustach ruszyliśmy do środka… I bardzo szybko się wycofaliśmy:
Nie, zdecydowanie nie o to mi chodziło. Musicie wiedzieć, ze większość przybytków elektronicznej rozkoszy jest wielopiętrowa, a tak zwykle przedstawia się parter. „Normalne” automaty tym razem znajdowały się w piwnicy.
Niestety, tam również robienie zdjęć jest zabronione, a na dodatek w środku jest dość ciemno. Może podczas kolejnej wizyty w Akibie uda mi się coś wykombinować, ale nie spodziewajcie się cudów. Możecie być za to pewni, że szerzej na temat japońskich salonów gier rozpiszę się w osobnej notce.
Budynek opuściliśmy bardzo szybko - dwie przegrane w Street Fightera IV Arcade Edition z przypadkowym Japończykiem całkowicie mi wystarczyły. Trzeba było zainwestować w arcade sticka przed wyjazdem, może wtedy miałbym jakieś szanse.
Ostatnim miejscem, które planowaliśmy odwiedzić w Harajuku była świątynia poświęcona cesarzowi Meiji. Google Maps w telefonie po raz kolejny okazały się nieocenione.
Gdy po dość długim spacerze dotarliśmy do Parku Yoyogi, na placu przed wejściem ujrzeliśmy dość specyficzną grupę Japończyków:
Co robili? Nie udało nam się tego ustalić, szczególnie że dość szybko zainteresowało nas coś innego, a mianowicie wesołe towarzystwo tańczące sobie w najlepsze:
Z jakiegoś powodu wydawało nam się, że świątynia znajduje się na samym końcu parku, więc czym prędzej wkroczyliśmy do środka. Patrząc na to co zrobiliśmy z perspektywy późniejszych wydarzeń, nie powinniśmy byli ignorować jej braku na znajdującej się przy bramie mapie.
Jak wrażenia ze spaceru po japońskim parku? Bardzo przypominał nasze, tylko drzewa były jakoś dziwnie powykręcane. Ludzi oczywiście masa:
Niespodzianką była za to pewna wielonarodowa grupa muzyków, wymiatająca na bębnach:
Przy wyjściu zaś wspominane wcześniej śmieszne towarzystwo wzięło się w garść i podobnie jak grupa obok, zaczęło wywijać w rytm muzyki:
No dobrze, ale co z tą świątynią? Okazało się, że prowadząca do niej brama znajduje się OBOK wejścia do parku. A także, że nie zdążyliśmy, bo zwiedzać ją można do 16:40. Cóż, może uda się następnym razem.
W drodze powrotnej na dworzec w Shibuyi w oczy rzuciła mi się jeszcze reklama „trasy koncertowej” K-ON!, chociaż chyba się nie skuszę:
Tak właśnie prezentuje się Harajuku. Mam nadzieję, że tym razem jesteście usatysfakcjonowani ilością materiału wizualnego. Niestety, nie spotkaliśmy żadnych cosplayerów i obawiam się, że zdjęcia przebierańców pojawią się dopiero przy okazji zimowego Comicketu.
Koniecznie dajcie znać w komentarzach co sądzicie o takiej formie wpisów, żebym widział, czy podczas wycieczek szaleć z aparatem.
Do następnego razu!
Osobom, które dopiero teraz tu trafiły polecam poprzednie wpisy z cyklu „Polski gracz w Japonii”:
#1 – Przyjęcie w Ambasadzie i pierwszy lot