Wspomnienia z NES-a #11 Zen: Intergalactic Ninja - Strider - 11 marca 2012

Wspomnienia z NES-a #11 Zen: Intergalactic Ninja

Na początek będą trzy pytania:

  • Czy lubicie Greenpeace?

  • Czy uważacie, że ninja stworzeni są do większych rzeczy, niż ochrona ich ukochanego cesarza?

  • Czy sądzicie, że gry powinny być urozmaicone do granic możliwości?

Jeśli odpowiedzieliście twierdząco na co najmniej jedno z powyższych pytań, to mam dla Was dobrą wiadomość: opisywany dzisiaj przeze mnie Zen: Intergalactic Ninja jest po prostu dla Was stworzony.

Historia opowiedziana w grze kręci się wokół postaci tytułowego Zena, międzygalaktycznego ninja-najemnika, znanego zapewne fanom amerykańskich komiksów doby "silver age". Tym razem jego zadaniem jest powstrzymać niejakiego Lorda Contaminousa przed skażeniem całej Ziemi i przejęciem nad nią władzy. W tym celu przyjdzie mu m.in. wysadzić w powietrzę fabrykę produkującą trujące odpadki, ratować robotników na płonącej platformie wiertniczej, czy walczyć ze służącą Contaminousa, próbującą doprowadzić do wyginięcia lasów. Ot, zwyczajny dzień każdego szanującego się ninja.

Zen: Intergalactic Ninja nie jest grą bardzo długą (ot, raptem 10 etapów, z czego ponad połowa ogranicza się jedynie do walki z bossami), lecz z pewnością nie można odmówić jej różnorodności. W grze brak powtarzalności, a każdy kolejny poziom przynosi jakąś nowinkę, urozmaicającą rozgrywkę. Zabawę zaczynamy więc od wysadzenia fabryki, w której przedzieramy się przez hordy robotów-strażników, żeby zaraz potem przenieść się do ginącego lasu, w którym musimy cały czas podtrzymywać przy życiu rośliny produkujące drogocenny tlen i pędzić kolejką w kopalni na spotkanie przerażającego Garbagemana, rozrzucającego na wszystkie strony odpadki nuklearne. A to dopiero początek! Dalej przyjdzie nam walczyć choćby ze swym własnym klonem oraz żyjącym w zanieczyszczonym jeziorze mutantem – każdy etap jest w Zenie unikalny, do każdego potrzeba specyficznych umiejętności i ukończenie każdego przynosi ogrom frajdy. Czego chcieć więcej?

W parze z różnorodnością idzie wysoki poziom trudności. W dobie gier, które można ukończyć nierzadko z biegu, na jednym "posiedzeniu", Zen zdecydowanie się wyróżnia. Tutaj nie ma zmiłuj – albo "wymasteruje się" swoje umiejętności, albo nie zobaczy napisów końcowych. Na początku niewiele pomaga nawet wybór najniższego poziomu trudności, bo i tak liczba zgonów jest w Zenie wręcz nieprzyzwoita. Nie mówiąc o tym, że są osoby, które upierają się przy tym, aby zaczynać zabawę w ten tytuł od najwyższego poziomu trudności i z wyzerowanym licznikiem dodaktowych żyć – producenci padów do NES-a zbijali na takich z pewnością krocie.

Przyjemny odskocznik od głównych etapów - pozbywamy się spadających śmieci. :)

W dniu premiery gra była po prostu śliczna i do dziś potrafi wzbudzić uznanie u osób przyzwyczajonych do 8-bitowej grafiki. Pewnie, trafiały się w tamtym czasie tytuły ładniejsze (opisywany już przeze mnie Dream Master), niewiele łączyło to jednak z tak dużym dynamizmem (wspomniany już etap z kolejką). Nieco gorzej prezentuje się dzisiaj muzyka, która po prostu daje radę – nie jest najgorsza, w jakimś stopniu buduje klimat, ewidentnie jednak to ona najgorzej przeżyła próbę czasu.

Zen vs Contaminous: Final Fight. Dla wielu graczy był to ostatni widok, jaki dane im był ujrzeć w tej grze.

Cóż mogę napisać? Jeśli macie jakąkolwiek możliwość zagrania dziś w "Zena", to naprawdę to polecam. Gra nadal daje dużo frajdy i poraża swoją różnorodnością, a wysoki poziom trudności sprawia, że wystarcza na znacznie dłużej, niż spora część współczesnych tytułów. Absolutne "must-have" dla każdego fana ninja i ekologii! ;)

Strider
11 marca 2012 - 09:07