Mechaniczna mandarynka - recenzja Binary Domain - Cascad - 8 stycznia 2013

Mechaniczna mandarynka - recenzja Binary Domain

Cascad ocenia: Binary Domain
84

Postęp to pojęcie kojarzące się z tym co dobre – jednak kolejne odkrycia w dziedzinach związanych z bronią, genetyką, czy robotyką nie koniecznie muszą służyć ludzkości we właściwy sposób. Z taką właśnie sytuacją zapoznajemy się na początku Binary Domain. Na jaw wychodzi bowiem wielki skandal jakim jest pojawienie się maszyn tak podobnych do człowieka, że nie da się ich odróżnić od „naturalnych” obywateli. Twory te nazywane są Hollow Child's i ich największym dramatem jest to, że same nie są świadome swych korzeni. Żyjąc w społeczeństwie, ucząc się, bawiąc i poznając przyjaciół nie wiedzą o swym mechanicznym sercu.

 

 

Nowa Konwencja Genewska wyraźnie zabrania tworzenia tego typu maszyn, dlatego też kiedy w USA pojawia się Hollow Child zostaje uformowany specjalny oddział. Jego misja to wyruszyć do Japonii, gdzie swą siedzibę ma korporacja Amada – główni podejrzani w sprawie złamania międzynarodowych przepisów. Wcielamy się zatem w sierżanta Dana o wielkich łapskach i nieludzkim szczęściu, i ruszamy do Tokio, by spotkać się z resztą międzynarodowego zespołu wyznaczonego do wykonania operacji. Na miejscu spotykamy przedstawicieli Chin, Anglii i Francji z którymi nie tylko trzeba się dogadać, ale i doprowadzić całą sprawę do końca.

 

 

Bardzo ciekawe podłoże nie jest jednak oddzielone od rozgrywki jak w większości shooterów. Podczas strzelania do robotów (bossowie to prawdziwa przesada!) będziemy mogli rozwijać znajomość swej załogi. Do Kraju Kwitnącej Wiśni dostaniemy się wraz z Big Bo, wielkim Afroamerykaninem, który specjalizuje się w tandetnych gadkach. Po przedarciu się przez pierwsze przeciwności spotkamy Charlesa, poważnego brytyjskiego dowódcę i Rachael, specjalistkę od broni ciężkiej. W ekipie znajdzie się też chińska snajperka - Fei Lee i francuski robot Cain, potrafiący z rozbrajającą szczerością zdziwić się na wieść o tym po co ludziom toalety. Właściwie przez całą grę międzynarodowy oddział będzie rozbity na dwie grupki – to kogo wybierzemy do swojej i jakie zbudujemy relacje wyraźnie wpłynie na zakończenie. Podczas wspólnych ostrzałów należy wydawać mądre rozkazy, osłaniać kompanów, wdawać się z nimi w dyskusję, ratować i pod żadnym pozorem nie strzelać im w plecy... co jest z tego wszystkiego najtrudniejsze, gdyż często sami wbiegają nam przed lufę, mając potem o to pretensje.

 

Jak system social-linków wpływa na zabawę? Samo wydawanie rozkazów nie powala ani złożonością ani zachowaniem naszych kompanów (AI to smutny standard), mimo to prowadzenie z nimi rozmów pokazuje radosną, odważną i udaną stronę gry. Pokazuje to jak proste rozwiązania wystarczą, by zbudować odpowiedni klimat.

 

 

Binary Domain ma w sobie coś z Metal Gear Solid – reżyserię i długie scenki. To widowisko przepełnione niezwykłymi zdarzeniami, w których ważniejsi są ludzie niż sama misja. Jest tu też coś z klasyki cyberpunka: Ghost in the Shell, historia o robotach posiadających duszę (??) w dosadny sposób pokazuje, że geniusz często miesza się z szaleństwem. Nad całością wisi jednak duch Die Hard – wieżowiec, w którym skończymy grę to niemal Szklana Pułapka przyszłości. Główny bohater co chwila oszukuje śmierć, a ilość akcji, rozwałki i dialogi „przerabiają” całą poważną otoczkę na kawałek awanturniczego kina o szerokiej klacie. Nie wiem czy łączenie tych trzech idei było świadome, czy jest to dzieło przypadku, ale wiem jedno – naprawdę lubię ten typ rozrywki. Zwłaszcza gdy jest ona podlana nieliniowością.

 

Dan Marshall ma kowbojski styl życia, ksywkę survivor, krótkie włosy i uwielbia być na pierwszym planie, do jego dyspozycji zostaje oddany jednak bardzo standardowy ekwipunek. Karabin, strzelba, bazooka, granaty, snajperka i uderzenie kolbą z bliska raczej nikogo nie zaskoczą, tak samo jak mechanika polegająca na przyklejaniu się do ściany, szukaniu amunicji i strzelaniu we wrażliwe miejsca na ciele co większych maszyn. Wydawanie rozkazów (także głosem, przez headset) i ładowanie specjalnej fali odrzucającej przeciwników wydają się być jedynym urozmaiceniem standardowego modelu strzelaniny TPP. Cały myk polega na tym, że dodając do tego fabułę, Tokio przyszłości i levelowanie broni otrzymamy w pełni satysfakcjonujący produkt.

 

Binary Domain lawiruje na styku odtwórczości, świetnej zabawy, ciekawych postaci, momentów niesamowitego wciągnięcia i chwil frustracji, wszelkie zarzuty jakie ma się do tej pozycji zostają jednak odpuszczone po ujrzeniu napisów końcowych. To jeden z tych tytułów, który zaczyna się fatalnie (nie pozwólcie, by pierwszy akt was odrzucił), rozwija zgodnie z planem i finalnie, po wielu przemyśleniach, zostawia nas z uczuciem satysfakcji. Muzycznie stoi na bardzo wysokim poziomie, dostarczając dźwięków napędzających nasze działania, idealnie pasujących do cyberpunkowej strzelaniny. Projekty poziomów nie są specjalnie odkrywcze, jednak widok futurystycznej metropolii potrafi pobudzić wyobraźnię. Zwiedzimy również slumsy i kanały, przemkniemy ulicami w świetle dnia, stoczymy walki na autostradzie i w pociągu, trafimy do tuneli, wind, korytarzy... każda z tych lokacji została zaprojektowana tak, byśmy z entuzjazmem podchodzili do kolejnych starć, podziwiając przy okazji elementy architektoniczne otaczającego świata. To bardzo dobre rzemiosło.

 

 

Sporo kontrowersji może budzić wytrzymałość naszych oponentów. Yakuza Studio zdecydowało się pójść drogą znaną choćby z Halo czy drugiej części Kane & Lynch, według której przeciwnika trzeba dosłownie przedrzeć naszymi pociskami. Bez systematycznego zwiększania siły broni (przy specjalnych terminalach inwestujemy nie tylko w nasz sprzęt, ale i w całą załogę) gra potrafi działać na nerwy. Wykończenie każdego przeciwnika, a zwłaszcza bossów trwa zdecydowanie dłużej niż w większości shooterów, co może sprawić, że strzelanie stanie się nużące. Myślę jednak, że po jakimś czasie każdy łyknie konwencję walki z robotami bojowymi, które z wiadomych względów muszą być wytrzymałe. W sumie ma to więcej sensu niż eliminowanie ich dwoma pociskami.

 

 

Co najmniej dwie rzeczy łączą Binary Domain z Final Fantasy VII, jest to dźwięk ze zwyciężonej walki (link) użyty w terminalach (link) i polepszanie parametrów postaci poprzez zapełnianie ich slotów – zupełnie jak z systemem materii w FF7. Dzięki ulepszeniom zajmującym od jednej do trzech kratek (z sześciu dostępnych) dodamy sobie i kompanom wytrzymałości, siły, lub celności. To kolejny mały element starający się pogłębić nasze doznania. Lubię kiedy twórcy starają się wkładać do swych gier jak najwięcej, unikając przy tym przesadnego skomplikowania. Tu jest i prosto i zabawnie.

 

 

Omawiany tytuł zrobi dobrze przede wszystkim graczom lubiącym cyberpunk oraz odrobinę charakterystycznej dla Japończyków jazdy bez trzymanki, którą balansuje długość starć i system bardzo podobny do Gears of War. To co najważniejsze, czyli własny charakter, zostało w Binary Domain zachowane. Jeżeli chcecie poznać fajne postaci, zobaczyć własny koniec tej historii i przejść się po klimatycznym świecie w pobliżu robota z francuskim akcentem to jest to coś dla was.

 

 

Oppa.

 

PS Chciałem sprawdzić tryb multiplayer, ale jest kompletnie opuszczony.

PS2 Naprawdę olejcie żałosną recenzję GameTrailers.

PS3 Ta jest lepsza.

Cascad
8 stycznia 2013 - 11:47