Kuloodporny #10 - Max Payne - Robson - 1 marca 2013

Kuloodporny #10 - Max Payne

Amerykański sen. Zwykłe połączenie dwóch części mowy, zamykające w sobie cały narodowy etos Stanów Zjednoczonych, jego ideały demokracji, równości i wolności. Amerykański sposób życia, amerykańskie społeczeństwo, amerykańska kultura. Spełnienie wszelkich pragnień, prozaiczne „dorobienie” i „ustawienie” się w życiu, założenie rodziny, budowa domu swoich marzeń. Cholera, sam kiedyś go śniłem. Była dająca satysfakcję, dobrze płatna praca, moja śliczna Michelle i piękna córeczka. Był mój równo przystrzyżony trawnik, życzliwi przyjaciele, śpiew ptaków na idyllicznym, amerykańskim przedmieściu. Teraz nie ma już nic – prócz zemsty i amerykańskiego snu, który przekształcił się w koszmar.

Nazywam się Max Payne i jestem policjantem. Chociaż tak po prawdzie to byłem, bo wielu z moich dawnych znajomych po fachu ściga mnie teraz przez sparaliżowany śnieżycą Nowy Jork. Zdrętwiała od mrozu dłoń beznamiętnie zaciska się na broni, z której lufy wciąż sączy się jeszcze dym po ostatnim, wystrzelonym pocisku. Gwiazdy lśnią niczym brylanty na czarnym aksamicie nowojorskiego nieba, a ja planuję swój następny ruch, w nierównej walce przeciwko całej, znanej mi rzeczywistości. Kiedy banda ćpunów zamordowała moją rodzinę, zanurzyłem się w świat przestępczego podziemia, by wytropić sprawców – ludzi stojących za zupełnie nowym, niebezpiecznym narkotykiem zwanym Walkirą – i dla tej sprawy zatraciłem się całkowicie. Wspomniane gówno krążyło swobodnie w żyłach dawnych włamywaczy, którzy tej pamiętnej nocy pozbawili życia moich najbliższych, a ja poprzysiągłem sobie oczyszczenie całego krwiobiegu miasta z tego syfu. Jedynym kontaktem z zewnątrz w ogarniającym mnie szaleństwie był mój ostatni przyjaciel, Alex Balder. Był, albowiem i on odszedł już do tego lepszego, nieosiągalnego dla mnie świata. Niesłusznie oskarżony o jego morderstwo, musiałem uciekać. Wraz ze zwolnieniem ostatniej moralnej blokady, jaką był Alex, już nic nie powstrzymuje mnie na mojej drodze do poznania prawdy. Mam tylko nadzieję, że piętrzący się stos martwych kryminalistów nie przysłoni mi jej całkowicie, gdy ostatnia łuska odbije się od podłogi.

Max Payne = Bullet Time. Koniec, kropka.

Joey Finito, Vinnie Gognitti, Jack Lupino. Gangster po gangsterze wspinam się po zbudowanej z trupów drabinie mafijnej hierarchii. Odpowiedzi na nurtujące mnie pytania zawsze zdają się być na wyciągnięcie ręki, by w chwilę później ponownie zmusić mnie do wyczerpującej gonitwy. Przedzieram się więc przez plątaninę tuneli nowojorskiego metra, dachy zrujnowanych kamienic, burdele, kluby i place budowy, próbując dotrzeć do sedna. Zmieniają się krajobrazy, zmieniają miejsca i ludzie, jednak sposób konwersacji zawsze pozostaje ten sam. W brutalnej rzeczywistości gangów, mafii i opasłych alfonsów tylko broń palna ma wystarczającą siłę przebicia, by swymi argumentami dostać się do wnętrza pustych łbów moich „rozmówców”. Za każdym razem więc, gdy kończy się repertuar przekleństw i uszczypliwych komentarzy, wraz z otaczającymi mnie bandziorami rozpoczynam swoisty danse macabre na miarę nowego milenium. Śledzę każdy, nawet najdrobniejszy ruch oprawcy, każdy grymas, każdą dłoń zmierzającą w stronę kabury. Świat wstrzymuje wtedy dla mnie swój oddech, zwalnia osobisty puls, a ja zawsze jestem o krok przed innymi. Czasami zdaje mi się wręcz, że widzę przelatujące pociski, smugi, które zostawiają za sobą w powietrzu. W kilka sekund, które dla mnie stanowią prawdziwą wieczność, pomieszczenie zmienia się w istne pobojowisko, z podziurawionymi meblami, ścianami ale i przede wszystkim – ciałami bandytów. Podnoszę się z ziemi po brawurowym skoku za pobliską sofę, zmieniając magazynki w zdobycznej broni. I znów coś podpowiada mi, że to będzie naprawdę długa noc.

Chwila wytchnienia od ciągłego miotania Maxem jak szatan.

Nie potrafię określić, ile już to robię. Jak wiele osób zginęło z mojej ręki. Ciężko jest zachować rachubę czegokolwiek, gdy popadnie się już w rytuał powtarzania tych samych czynności. Lecz jeśli ostatecznie cel uświęcić ma środki, jestem gotów na to poświęcenie. Tak po prawdzie, różnorodność nigdy nie była moją mocną stroną. Na służbowych imprezach i tak opowiadałem wciąż te same, sztampowe historie i pokazywałem znane wszystkim sztuczki. Ludzie zawsze kupią jednak to, co dobrze znają, więc swoją powtarzalnością nigdy nie skłoniłem nikogo do kręcenia nosem. Michelle zawsze mówiła mi, że jestem niezłym narratorem, że mam do tego smykałkę. Któż to wie – może kariera scenarzysty detektywistycznych filmów noir, które zawsze lubiłem, zapewniłaby nam lepszą przyszłość. Cóż za pokrętność losu – dzisiaj całe moje życie wygląda jak kadr wyrwany z takich produkcji, wymieszany w zepsutym, słodko-kawśnym sosie filmów Johna Woo. Może kiedyś faktycznie coś o mnie nakręcą? Nie, wróć. To brzmi jak jeszcze większy koszmar, niż ten, w którym codziennie się budzę.

P.S

Alternatywną wersję moich westchnień nad pierwszym Maxem przeczytać możecie w CD-Action numer 07/2012.

Zapraszamy na oficjalny fan-page serwisu – z prędkością karabinu maszynowego wyrzucający najświeższe informacje o nowych recenzjach i felietonach!

Robson
1 marca 2013 - 05:16