Siedem najlepszych filmów na podstawie prozy Stephena Kinga - MaciejWozniak - 9 sierpnia 2017

Siedem najlepszych filmów na podstawie prozy Stephena Kinga

Stephen King to jeden z najpopularniejszych, najbogatszych i najbardziej płodnych pisarzy świata. Które z owoców jego pracy przemieniono w najlepsze filmy na podstawie prozy amerykańskiego autora? Oto subiektywne zestawienie siedmiu najlepszych produkcji, które powstały dzięki pisarstwu Kinga.

Stephena Kinga można kochać, albo nienawidzić. Kochają go miliony fanów na całym świecie, którzy od lat, a nawet dekad zaczytują się w kolejnych powieściach grozy w rodzaju „Lśnienia”, „Martwej strefy”, czy „Carrie”, tudzież w słynnym cyklu „Mroczna wieża”, albo wielu, wielu innych utworach. Wielką miłością do pisarza nie pałają krytycy literaccy, którzy wytykają mu wtórność, banalne konstrukcje fabularne, czy zwyczajne wodolejstwo. W opinii niektórych King jest pisarzem wybitnym, w opinii innych przereklamowanym grafomanem z przerostem ambicji, który zamiast poprzestać na horrorach, nieudolnie pretenduje do miana nowego Faulknera. Gdzie leży prawda? To pytanie na inną okazję, bo przedmiotem tego tekstu jest coś zgoła innego – to na ile proza Kinga pomogła w stworzeniu filmów, które z tego czy innego względu zapisały się w historii kina, a konkretnie amerykańskiego kina.

Często w dyskusjach o adaptacjach dzieł literackich słyszymy, że dany film jest lepszy, lub gorszy od książki. Ale czy to aby na pewno właściwe podejście? Czy aby na pewno adaptację można wprost porównywać do literackiego pierwowzoru? Oczywiście wygłaszając tego typu sądy, myślimy o tym, na ile dany obraz wiernie oddał powieściowe wątki, czy przedstawił bohaterów w identyczny sposób, jak pisarz, albo czy trzymał się odpowiedniego układu zdarzeń. Łatwo przy tym zapominamy, że film i literatura posługują się zupełnie innymi językami i często nie są w stanie przekazać tej samej treści w sposób jednakowy. Przykładowo film pokaże nam lęk i przerażenie na twarzy pisarza Paula Sheldona walczącego z psychopatką w „Misery”, ale szczegółowy opis jego emocji i myśli towarzyszących traumatycznemu przeżyciu siłą rzeczy będzie musiał pozostać domeną literackiego wewnętrznego monologu. Krótko mówiąc, film to obraz, a książka to słowo. To sprawia, że siłą rzeczy żaden film nigdy nie był i nigdy nie będzie w stu procentach wierną adaptacją. Nie bez przyczyny zazwyczaj w napisach początkowych czytamy „na podstawie powieści…”. Książka to bowiem materiał początkowy, fabuła, postaci i świat, które muszą zostać przekształcone tak, aby ożyć na ekranie. Dlatego też nie padnie tu odpowiedź na pytanie o to, które ekranizacje książek Kinga są najwierniejsze, bo nie o to chodzi. Pytanie brzmi – które pomysły pisarza stały się najdoskonalszą matrycą dla filmowców i co na tym zaważyło.

A jako że niełatwo jest uszeregować wybrane siedem tytułów w kolejności od najgorszego do najlepszego, przyjęta została kolejność alfabetyczna, a kwestia tego, które z owych dzieł jest najdoskonalsze, pozostaje otwarta.  

Carrie

Debiutancka powieść Kinga wydana jeszcze w latach siedemdziesiątych z miejsca przyniosła mu sławę. Nie trzeba było długo czekać, aż dobiorą się do niej filmowcy, a konkretnie młody zdolny reżyser Brian De Palma, który w tamtych latach dzięki takim filmom jak „Siostry”, czy „Upiór z raju” dał się poznać jako utalentowany twórca horrorów. Powieść Kinga stanowiła dla niego doskonały materiał. Historia nastolatki nękanej przez chorą psychicznie matkę i prześladowanej przez rówieśników harmonijne łączyła dwa pozornie nieprzystające do siebie aspekty – studium psychozy wywołanej brakiem akceptacji społecznej oraz fantastyczną opowieść o paranormalnych zdolnościach. Oba wątki mieszały się ze sobą, prowadząc do nieuchronnego krwawego finału, w którym bohaterka grana przez Sissy Spacek dawała ujście nieopanowanej żądzy zemsty. To właśnie dzięki doskonałej nagrodzonej nominacją do Oscara roli Spacek owo zakończenie tak wryło się w pamięć fanów horroru. Nieśmiała, zahukana i zagubiona dziewczyna wraz z rozwojem fabuły odkrywała w sobie telekinetyczne predyspozycje, by ostatecznie przemienić się w potwora. Ale czy aby na pewno? Historia dziewczyny poniewieranej przez rówieśników i gnębionej przez pogrążoną w pseudoreligijnym fanatyzmie matkę sprawiała, że na krwawy finał fani patrzyli przez nieco inny pryzmat. Nie tylko jak na brutalny mord, ale również jako nieuniknioną sumę traumatycznych doświadczeń. Dzięki posępnej hipnotyzującej muzyce, pogrążonych w tonacji czerwieni zdjęciach i przemyślanemu montażowi prezentującemu wydarzenia z perspektywy bohaterki scena finałowa również dziś robi wrażenie i pokazuje, że również w horrorze można zawrzeć prawdziwy dramatyzm. Nawet jeśli wcześniejsza narracja jawi się jako dość standardowa, ta perfekcyjna kulminacja stawia „Carrie” na półce z klasykami gatunku.

Lśnienie

Adaptacja, za którą nie przepadał sam Stephen King (do tego stopnia, że dekadę później przygotował własną w formie serialu telewizyjnego). Można zrozumieć stosunek autora do filmu Kubricka, jako że brytyjski mistrz obszedł się z literackim pierwowzorem bardzo swobodnie, wiele mniejszych i większych elementów zmieniając, a przede wszystkim nadając swój własny oryginalny styl historii rodziny spędzającej zimę w odludnym hotelu. „Lśnienie” nie jest horrorem straszącym widza tandetnymi zagrywkami i bezrefleksyjną przemocą. Kubrick w swoim obrazie postawił na stopniowe i umiejętne budowanie atmosfery grozy wypływającej z pustki hotelu, chłodu zimowej scenerii, a przede wszystkim szaleństwa rodzącego się krok po kroku w umyśle głównego bohatera. Long shoty, wysmakowane ujęcia, muzyka tworząca symfonię chaosu i grozy (pobrzmiewają tu m.in. utwory Krzysztofa Pendereckiego), niezapomniana rola Jacka Nicholsona, którego obłąkanego spojrzenia nie sposób zapomnieć – to dzięki temu „Lśnienie” ma styl i klimat, jakiego pozazdrościć może mu wiele innych horrorów. Artystyczna wyobraźnia Kubricka przetworzyła tu solidną literacką podstawę w arcydzieło sztuki audiowizualnej, gdzie obraz, fonia i gra aktorów łączą się w nierozerwalną całość, tworząc fascynujący i niepokojący teatr. I pomyśleć, że przeszło trzydzieści lat temu Kubrick otrzymał za reżyserię tego filmu nominację do… Złotej Maliny.

Misery

Najlepsza kobieca kreacja w historii thrillera? Pewnie znalazłyby się konkurentki mogące rywalizować z Kathy Bates o palmę pierwszeństwa, ale nikt nie zaprzeczy, że rola Annie Wilkes, psychotycznej fanki pewnego pisarza, to jedna z najbardziej wyrazistych i przerażających ról w historii kina. Choć Rob Reiner znany z takich tytułów jak „Kiedy Harry poznał Sally”, czy „Ludzie honoru”, nigdy nie uchodził za mistrza dreszczowca, tu udało mu się stworzyć jeden z najlepszych filmów gatunku. Było to możliwe przede wszystkim za sprawą perfekcyjnego duetu głównych aktorów. James Caan w roli słynnego pisarza i Bates w roli kobiety, która udziela mu pomocy i schronienia po wypadku, by następnie stać się jego oprawczynią, wykreowali na ekranie unikalną chemię i przekazali mieszankę fascynacji, nienawiści i strachu unoszących się między dwójką bohaterów. Przez większą część filmu zamknięci wraz z bohaterem Caana w domu Annie Wilkes możemy odczuć klaustrofobiczny lęk towarzyszący pisarzowi i wczuć się w sytuację pułapki, w jakiej się znalazł. Dynamika relacji między postaciami i nieprzewidywalna bohaterka Bates sprawiają, że tytuł ten ogląda się jednym tchem również po latach. Fascynuje i przeraża. Nie nadprzyrodzonymi wątkami, ale przyziemną, wiarygodną i przez to tak niepokojącą historią. A nade wszystko przeraża nagrodzona zasłużonym Oscarem Kathy Bates, która niejednemu będzie śnić się po nocach…

Skazani na Shawshank

Film, obok którego trudno przejść obojętnie i trudno nie dać się pochłonąć przez ten tak szorstki i ciężki, a jednocześnie tak fascynujący świat więziennego przeżycia, jakie staje się udziałem Tima Robbinsa i Morgana Freemana. Film na podstawie opowiadania Stephena Kinga od lat zajmuje szczytowe miejsca na wszelkich filmowych top listach. Więzienna opowieść oczarowuje fabułą jednocześnie przystępną, co pełną rozmaitych wątków i rozwiązań. Mamy tu nie tylko refleksję nad doświadczeniem izolacji, ale także opowieść o przyjaźni, o przemijaniu życia, o dobru i złu ukrytych w ludziach, a wszystko skadrowane malowniczymi zdjęciami Rogera Deakinsa i przystrojone świetną scenografią i kostiumami, które powołały do życia tak lubiany przez Kinga świat zamierzchłych dekad. A jeśli dodamy do tego jedne z najlepszych ról w karierze Robbinsa i Freemana, trudno się dziwić, że „Skazani na Shawshank” od lat zachwycają kolejne roczniki kinomanów. Sama historia Andy’ego Dufresne’a była ciekawa, ale dopiero powołana do życia przez Franka Darabonta i spółkę zaprezentowała pełnię swego potencjału.

Stań przy mnie

Film Roba Rainera (ponownie w zestawieniu) często mylnie klasyfikowany jest jako kino familijne. Jednak pomimo tego, że obraz z młodym Willem Wheatonem i nieodżałowanym Riverem Phoenixem nieraz pojawiał się w sobotnie poranki w polskiej telewizji, trudno go odbierać jako wesołą, kolorową i radosną opowieść. Bardziej właściwym określeniem jest tu kino inicjacyjne stawiające „Stań przy mnie” obok takich filmów jak „Koniec niewinności”, czy „Boyhood” podejmujących trudny temat wchodzenia w dorosłość i bólu związanego z koniecznością odnalezienia się w często trudnej rzeczywistości. Film Rainera to historia czterech młodych chłopców, którzy w latach pięćdziesiątych wyruszają w podróż, usłyszawszy, że grupa starszych dzieciaków odnalazła przy torach zwłoki, jednak nie powiadomiła o tym policji. Czwórka bohaterów chce je odnaleźć. By przeżyć przygodę, by zrobić coś wartościowego, by wyjść na bohaterów. Droga pełna zakrętów i perypetii uczy wchodzących w dorosłość młodych mężczyzn, czym jest życie i śmierć oraz skłania do refleksji nad skomplikowanymi relacjami rodzinnymi, czy nad poszukiwaniem własnej tożsamości. To proste formalnie kino drogi z łatwością pochłania widza zwłaszcza dzięki bardzo dobrym kreacjom czwórki głównych aktorów, a przede wszystkim dzięki Wheatonowi i Phoenixowi. Z dramatami przeżywanymi przez chłopców łatwo może się utożsamić tak ich rówieśnik, jak i starszy widz wracający pamięcią do lat młodości. Prosta historia i wiarygodni bohaterowie wykreowani przez Kinga okazali się tu przepisem na sukces.

Uciekinier

Ten wybór dla niektórych może okazać się zaskakujący. No bo jak to? Akcyjniak z Arnoldem Schwarzeneggerem jednym z najlepszych obrazów na podstawie Kinga? A jednak. Ekranizacja powieści „The Running Man” po trzydziestu latach od premiery zasługuje na uznanie z dwóch powodów. Po pierwsze stanowi prawdziwą esencję specyficznego klimatu kina akcji lat osiemdziesiątych i kina tamtej epoki w ogóle. Produkcja pełna brutalnej akcji, strzelanin, wybuchów i walk odznaczała się jednocześnie charakterystyczną dla kina tamtego okresu stylistyką balansującą na granicy kiczu, a nawet często tracącą ów balans. Ale czy komuś to przeszkadzało? Kto z nas nie zachwycał się szalonymi popisami Stallone’a, Van Damme’a, czy Schwarzeneggera, oglądając owe filmy na wideo? „Uciekinier” prezentujący historię policjanta Bena Richardsa zmuszonego do wzięcia udziału w brutalnym turnieju na śmierć i życie przypominającym „Unreal Tournament” pozostał do dziś doskonałym i klimatycznym kinem akcji. A że trochę trąci myszką, to tylko dodaje mu old schoolowego smaczku. Co jednak ważniejsze, dystopia wykreowana w tym filmie, a powstała na kartach powieści Kinga zawierała w sobie coś więcej, niż krwawą rąbankę. Świat futurystycznej przyszłości w groteskowy i celny sposób uwypuklał barbarzyńskie i pierwotne cechy naszej cywilizacji. Oto gawiedź przed telewizorami w „Uciekinierze” oglądała brutalne reality show, w którym ludzie zarzynali się nawzajem, a atmosferę podsycał energiczny prowadzący (nota bene odgrywany przez Richarda Dawsona, znanego prowadzącego amerykańskich teleturniejów). Ten okrutny obrazek prezentujący wszechwładzę mass mediów i stadne instynkty zakorzenione w społeczeństwie pozostaje aktualny i dziś.

Zielona Mila

Z tym filmem jest tak jak z… pisarstwem Stephena Kinga. Jedni ubóstwiają „Zieloną Milę”, uważając, że to najlepszy film w historii kina, a niektórzy zarzucają, że jest to tylko sprytnie skrojony wyciskacz łez, na tyle skutecznie grający na emocjach, że nie sposób go nie lubić i to jest przyczyną jego kultowej pozycji. Prawda jak to często bywa, leży pośrodku. Rzeczywiście, drugie spotkanie reżysera Franka Darabonta z prozą Kinga nie wytyczyło nowych szlaków dla kinematografii i z całą pewnością nie jest drugim „Obywatelem Kane’em”. Rzeczywiście, jest to tylko sprawnie zrealizowany dramat obyczajowy z elementami fantastycznymi. Tylko i aż. Bo filmowi Darabonta trudno odmówić wyrazistych bohaterów. Trudno mu odmówić wciągającej narracji, która przykuwa do ekranu na bite trzy godziny, a która skutecznie kondensuje kilkusetstronicową fabułę książki. A przede wszystkim, jak to często w adaptacjach Kinga bywa, trudno mu odmówić kilku bardzo dobrych kreacji aktorskich na czele z Michaelem Clarke’em Duncanem. Historia więzienia, w którym skazani oczekiwali na karę śmierci i jego nietypowego więźnia, obdarzonego wyjątkowymi zdolnościami Johna Coffey’a dzięki tym elementom wzrusza i bawi, oferując może nieco naiwną, ale pełną uroku opowieść. I tak – oddziałuje na emocje, jak mało który film. Ale czy w końcu w kinie nie chodzi między innymi o to?

Stephen King – inspiracja dla aktorów

Jak widać, opowiadania i powieści amerykańskiego pisarza nie raz dostarczyły filmowcom z Hollywood materiału, z którego powstały kochane przez widzów, lub nawet wybitne dzieła. To, co najbardziej rzuca się w oczy, to bez wątpienia ogrom doskonałych kreacji aktorskich, jakie nieraz stawały się udziałem aktorów, którym przyszło grać w tych adaptacjach. Postaci kreowane przez Kinga często są bowiem napisane w sposób, który daje możliwości do wymownych interpretacji, nieraz pełnych aktorskich szarż (jak postać Nicholsona ze „Lśnieniu”), innym razem dających szansę na bardziej stonowane portrety psychopatii (Bates), a często pozwalające na stworzenie przejmującej roli dramatycznej (Freeman, Robbins, Duncan). Pomysły Kinga są pełne możliwości inscenizacyjnych, które odpowiednio wykorzystane, pozwalają na stworzenie filmu doskonałego w swoim gatunku. Aż chciałoby się zapytać, ile filmów mniej udanych, a powstałych na podstawie tej prozy, nie wykorzystało w pełni swojego potencjału. A do której kategorii zapisze się nadchodząca wielkimi krokami adaptacja „Mrocznej Wieży” z Idrisem Elbą i Matthew McConaughey’em? Niezależnie od wyniku tej próby, jak też od oceny dorobku literackiego Kinga jako takiego faktem jest, że jego twórczość jest ważna dla amerykańskiej kinematografii. Przez kilka dekad z bogatych pokładów opowiadań i powieści Kinga udało się bowiem wyłowić kilka filmowych pereł. Kto wie, może doczekamy się kolejnych…

MaciejWozniak
9 sierpnia 2017 - 21:17