O tym jak IMAX podkreśla Twoje słabe strony - recenzja wstępu do serialu Inhumans - fsm - 3 września 2017

O tym, jak IMAX podkreśla Twoje słabe strony - recenzja wstępu do serialu Inhumans

Marvel wkrótce zaliczy niemal 10 lat bezsprzecznego liderowania na polu małych i dużych produkcji o superbohaterach. Początki były trudne, ale gdy machina nabrała rozpędu, to nic nie było w stanie zatrzymać Marvel Cinematic Universe w drodze po kolejne laury. Chyba, że znajdzie się jakiś porządny złoczyńca. Na tyle szalony, by zaatakować od środka. Podwójny agent. Odpowiadający przed rasistowskim szefem Marvel Entertainment telewizyjny twórca Scott Buck - jednoosobowa armia odpowiedzialna za najsłabszy "rajtuzowy" netfliksowy serial (Iron Fist, a jak) i przy okazji szef przedsięwzięcia znanego jako Inhumans.

Jeszcze kilka lat temu MCU snuło śmiałe wizje rozwoju swojego świata i gdzieś w odległej wówczas przyszłości miała mieć miejsce premiera kinowego filmu poświęconego Inhumans - nieludziom, którzy byliby nazywani mutantami, gdyby nie licencyjne prawo przyznające używanie tego słowa produkcjom z logo Fox. Minęły lata, w Marvelu się pozmieniało, a elegancko zarysowany w serialu Agenci T.A.R.C.Z.Y. wątek Inhumans został przerobiony na ośmioodcinkowy serial, którego półtoragodzinny wstęp właśnie wylądował na specjalnych pokazach w sieci kin IMAX. Wow! Serial w kinie? Kręcony przy użyciu tych specjalnych kamer? Specjalnie na potrzeby wielkiego ekranu? No to chyba dostali specjalną zapomogę budżetową, żeby zrobić to porządnie... Prawda?

Cytując Borata: NOOOOT! Inhumans to bardzo ładny przykład na to, jak w dzisiejszych czasach nie powinno się kręcić serialu, który musi walczyć o widza nie tylko z powstającymi w tej samej stacji Agentami, ale z doskonałym Legionem, Daredevilem, masą seriali z DC czy prze-fenomenem wszechwag, Grą o Tron. Ihnumans przegrywa z nimi wszystkimi na każdej możliwej płaszczyźnie, a historia o ukrywających się na Księżycu superludziach wygląda na wyrwaną żywcem z roku 1997.

Sprawdźcie, co poszło nie tak:

Czołówka - Zamysł był dobry (minimalistyczne, kolorowe symbole przedstawiające głównych bohaterów), a towarzysząca muzyka jest odpowiednio superbohaterska, ale wykonanie jest jakieś takie bez polotu, a pojawiający się na końcu płaski, brzydki Lockjaw jest odpowiednikiem zgrzytu winylowej płyty w starych zwiastunach durnych komedii.

Świat przedstawiony - Attilan, księżycowe miasto nieludzi, wygląda bardzo przyzwoicie jako renderowana metropolia. Same wnętrza natomiast przypominają biedną wersję tego, co mogliśmy oglądać 13 lat temu w Battlestar Galactica, zaś sala tronowa to pusty i smutny przedsionek muzeum sztuki nowoczesnej, które nie ma żadnych fajnych eksponatów. To jest jedna strona medalu - drugą są Hawaje, które są piękne i malownicze, ale oko kamery z uporem maniaka broni się przed szerokimi kadrami i całość nie robi odpowiedniego wrażenia.

Bohaterowie / aktorzy cz.1 - Mam wrażenie, że w Inhumans gra armia ludzi, którzy o aktorstwie dowiedzieli się z telewizji. Takiej, co śnieżyła. I nadawała tylko powtórki. Black Bolt to najnudniejszy superbohater w historii wszechświata i ma tylko jedną fajną scenkę na posterunku (zapewne fajerwerki zostawiają na koniec, ale i tak zawód). Medusa jest taka sama, ale w odróżnieniu od męża, mówi. Co zresztą wcale nie wychodzi jej na dobre, a na dodatek niemal od razu traci magiczne włosy ("Halo, czy budżet mnie słyszy? Załatwiono zmniejszenie wydatków!"), czyli swoją jedną fajną cechę. Gorgon ma wielkie kopyta i najwyraźniej jest najgłupszy, skoro nie umiejąc pływać dobrowolnie wchodzi do morza szukając ciała kuzyna. Księżniczka Crystal po prostu jest i służy tylko po to, by wydawać teleportującemu się psu rozkazy (ale żeby nie było Lockjaw jest super - szkoda, że widzimy go może przez 3 minuty w ciągu całego czasu trwania), zaś Auran, złowroga i urodziwa pani łowczyni na usługach Maximusa, jest zlepkiem banałów na temat każdej złej i bezwzględnej kobiety-wojowniczki.

Bohaterowie / aktorzy cz.2 - Na szczęście w Inhumans można znaleźć kilka jaśniejszych punktów. Wspomniany Lockjaw może być jednym z nich, jeśli tylko serial będzie z niego korzystać. Karnak jest ciekawie zarysowany i obok Maximusa stanowi najciekawszą postać. Ma fajne moce i jest autorem jednej niemal zabawnej sceny (szkoda, że korzystanie z mocy zostało przez scenarzystów sprowadzone do "a teraz nagle nie będziesz ich używał, bo musisz się zgubić z dżungli"). Maximus zaś to najlepsza postać i najlepszy element Inhumans. Iwan Rheon gra tu grzeczniejszego Ramseya Boltona, który bardzo chce obalić swojego królewskiego brata, nudnego Black Bolta. I patrząc na to, jak nieludziom żyje się na Księżycu, patrząc na system kastowy i ostracyzm osób z gorszymi mocami, patrząc na skąpe zasoby - wcale mu się nie dziwię. Ba, jemu najłatwiej jest kibicować, bo drużyna dobrych to banda niekonsekwentnych dupków, którzy ciągle mówią Maximusowi, że jest ohydny i się nim brzydzą. A przecież chłopak chce tylko dobrze...

Fabuła - Na razie jest rozwijana w bezsensowny sposób. Z pominięciem przewrotu w wykonaniu Maximusa (szkoda jednak, że dzieje się on strasznie szybko i nie jest do końca wiarygodny) wszystko sprowadza się do "ufamy naszemu królowi, który najwyraźniej nie bardzo wie, co robi". Wątki poszczególnych bohaterów można opisać tak: Black Bolt kradnie garnitur. Medusa jedzie autobusem. Crystal lubi swojego psa. Gorgon gada z surferami. Karnak gubi się w dżungli. Ale oczywiście zostało jeszcze 6 odcinków, więc tu jest dużo miejsca na poprawę. Niestety, póki co moje wciągnięcie się w ten świat jest niewielkie.

Co widać, słychać i czuć - Inhumans było kręcone na potrzeby ekranów IMAX. Problem polega na tym, że format obrazu jest tu zbliżony do zwykłego, telewizyjnego 16:9, przez co tani serial wygląda dużo bardziej jak serial niż jak film. Gdyby tylko można to było nakręcić w pełnej panoramie, wrażenie na pewno byłoby inne. Tymczasem wielki ekran obnaża ubogość scenografii i mało dolarów wpakowanych w CGI. Pan reżyser chciał maskować niedostatki użyciem spowolnionego tempa, ale pomijając sam wstęp, gdzie to wygląda prawie dobrze, wrażenie jest nijakie. Podobnie zresztą sceny walki cierpiące na znane z Iron Fista "przemontażowienie". Dodam jeszcze, że muzyka jest bardzo poprawna, a przestrzenność dźwięku dała radę (choć momentami całość brzmiała męcząco, jakby kompresja była zbyt duża), ale to tyle.

Ogólne wrażenie po seansie Inhumans jest takie: bajer w postaci puszczenia dwóch odcinków w Imaksie to czysta PR-owa zagrywka. Gotowy produkt tylko na tym traci. Lepiej jest poczekać na małoekranową premierę, która może wygładzi nieco chropowatości i nieudolności tego, co pokazano w kinie - wszak teraz droga może prowadzić już tylko w górę. Scott Buck dostarczył względnie poprawny produkt (a podobno czasu i budżetu nie miał wcale), ale patrząc na wszystko to, co dotąd wyszło spod skrzydła firmy Marvel, Inhumans bez żadnej wątpliwości ląduje na samym dole. Nie na takich nieludzi czekałem - chciałem ich polubić, ale na razie sie nie dają.

PS Bonusowa odznaka obozowego głupka dla osoby, która wymyśliła ten rewelacyjny sposób tajnego komunikowania się z królem, który nie może mówić. Polecam! :)

fsm
3 września 2017 - 12:27