W co gracie w weekend? #241 - squaresofter - 2 marca 2018

W co gracie w weekend? #241

Witajcie w kolejnym odcinku w co gracie w weekend. Po zobaczeniu wszystkich zakończeń w Nierze wróciło mi dobre samopoczucie i ochota na granie, więc ruszamy z kolejną odsłoną naszej wspólnej zabawy, w której pytam Was o to w co teraz aktualnie gracie. Jeśli o mnie chodzi, to stęskniłem się za Miku, więc postanowiłem, że u mnie dziś wystąpi. W dalszym ciągu zrywam boki ze śmiechu przy The Fruit of Grisaia. Wróciłem po dłuższej przerwie do Dragon Age'a: Inkwizycji oraz do Mortal Kombat IX. Kontynuuję też przygodę z bohaterami z Gulity Gear X2 #Reload. Również i Was zapraszam do dzielenia się z innymi tytułami ogrywanych gier. Stali czytelnicy też nie powinni czuć się zaniedbani tym, co dla nich przygotowałem w  dzisiejszym odcinku.


Hatsune Miku: Project DIVA Future Tone (PS4, Crypton Future Media + Sega, 2017r.)

Niektórzy twierdzą, że Miku to pokurcz, który ledwo odrósł od Ziemii. Jednak prawda jest taka, że ta wokalidka jest gigantyczna. Możemy się jedynie spierać o to, czy jest tak duża jak budynki albo czy już nawet cała planeta to zbyt mało, aby ją pomieścić. Do tej pory widziałem wiele wcieleń wirtualnej piosenkarki i o niejednym z nich mogliście przeczytać w moich tekstach, ale jeszcze chyba nigdy nie wpominałem o tym, że Miku oprócz śpiewania i tańczenia potrafi znokautować Godzillę serią swoich potężnych kopniaków.  

W Gigantic Girl Miku jest tak ogromna, że jej tupanie w rytm muzyki, do której śpiewa wywołuje wstrząsy powodujące podskakiwanie do góry znajdująccyh się obok niej samochodów. Czegóż to się nie robi dla swoich fanów? Miku zawsze chciała urosnąć i być wielka niczym góra a gdy jej życzenie przerosło jej oczekiwania i stała się większa od planet zrozumiała jak bardzo jest samotna i że pragnie spotkać osobę, której zadedykowała swoją kolejną piosnekę. 


The Fruit of Grisaia (PC, Front Wing, 2015r.)

Nareszcie doszedłem w tej japońskiej visual novel do momentu w fabule, w którym mogę wybierać którą dziewczynę chcę lepiej poznać. Zajęło mi to aż miesiąc, więc teraz już skupię się bardziej na tej produkcji.

Pierwszy wybór na na jaki natrafiłem pojawia się w momencie gdy ubrana w strój pokojówki Sachi robi zakupy. Dziewczyna przez swoją nieuwagę na kogoś wpada a z trzymanej przez nią torby wypada wszystko to, co wcześniej kupiła. Nie pomogłem jej i to było chamskie z mojej stony, no ale cóż, już dawno temu postanowiłem, że będę z blondynką Michiru. To największa idiotka w szkole, ale do tej pory w The Friut of Grisaia było naprawdę niewle scen z jej udziałem, przy których się nie śmiałem.

Raz dziewczyny wymyśliły bardzo oryginalny pomysł na bliższe poznanie Yumiko. Ustaliły, że za jej dotykanie jest tyle a tyle punktów, za jej ścięte włosy jeszcze więcej a jak komuś uda się zrobić tak, że stroniąca od innych osób dziewczyna skończy z książką na głowie, to ktoś kto tego dokona zyskuje aż 10000 punktów. I kiedy tak wszystkie dziewczyny przymilały się do swojej koleżanki, ciułając punkt po punkcie jedyną osobą, która nie potrafiła się do niej zbliżyć była oczywiście Michiru. Prawie popłakałem się ze śmiechu widząc jej nieporadność. Dziewczyny nie brały jej za żadne zagrożenie i gdy zabawa już prawie się skończyła, to ta glupolka po coś się schyliła i przez przypadek uderzyła książkę, która wylądowała na głowie Yumiko. Głupi to ma zawsze szczęście. Tak się potem obnosiła ze swoim zwycięstwem, że wszyszcy w szkole musieli uciekać przed rozwścieczoną Yumiko, gdy wyszedł na jaw cały uknuty przez dziewczyny plan. 

Później z ciekawości śledziłem blondynkę, która zawędrowała aż nad ocean i pomimając dyskuję o jej rzekomych problemach menstruacyjnych brałem udział w ciekawej rozmowie natury egzystencjalnej. Gdy Yuuji spytał się tlenionej blondynki po co w ogóle tam przyszła, to speszona dziewczyna wypaliła, że przyszła tam po prostu popatrzyć się na ocean. Wtedy zaszkoczony protagonista udzielił jej wykładu o tym, że życie jest zbyt krótkie, żeby tracić czas na takie błahostki oraz o tym, że wiele osób, które poznał w życiu nawet nie marzyło o takiej wolności. Byłem wtedy pełen podziwu dla scenarzystów tej gry erotycznej, ale cała ta scena miała nieoczekiwany finał. Pojawił się pewien kot, który polubił Michiru a ona, jak na udawaną tsundere przystało, zaczęła udawać, że wcale nie przyszła tam po to, żeby go zobaczyć i nakarmić i napoić. Wypiła nawet mleko, które mu przyniosła, wciskając Yuujiemu kit, że uwielbia je pić. To było mniej więcej w momencie kiedy zrywałem boki ze śmiechu.

Zgodziłem się nawet na jej beznadziejna ksywkę, którą wymyśliła głównemu bohaterowi tylko po to, by zyskać u niej kilka punków. Staram się całkowicie ignorować jej koleżanki, ale cięzko nie reagować śmiechem gdy mała Makina wpadła na genialny pomysł jak uczynić Michiru milszą osobą. Najpierw starała się pozbawić ją przytomności dobrze wymierzonymi ciosami karate w szyję, bo to działa w filmach, a kiedy zauważyła, że jej wysiłki nie przynoszą żadnego rezultatu, to zaczęła ją okładać w brzuch a nawet ją związała sznurem. Jej plan polegał na tym, żeby związać ją razem z chłodną Yumiko, bo wtedy w myśl zasady, że dwa minusy dają plusa dwie niezbyt lubiane dziewczyny staną się bardziej lubiane. Oczywiście skończyło się na tym, że Chiruchiru musiała tłumaczyć się przed koleżanką, że zabawy z wiązaniem sznurem wcale nie są w jej guście.

TFoG nieraz już mnie zaskoczyło dbałością o szczegóły i swoim sarkastycznym podejściem do otaczającego nas świata, czego najlepszym przykładem jest scena z wykreowanym specjalnie na potrzeby gry anime opowiadającym o nieustannej walce tuńczyka z krową.

Cała ta scena miała na celu kompletne wyśmianie wszystkich shounenów takich jak Dragon Ball, Naruto, Bleach, One Piece lub Fairy Tail, w których każda praktycznie walka to wieczne przechwałki o atakach, których nikt wcześniej nie przeżył, ostatecznych technikach, których nie da się uniknąć, walce o sprawiedliwość i wolność dla uciśnionych oraz inne tego typu głupoty, którymi Japończycy są karmieni od dziecka. 


Dragon Age: Inkwizycja (PS4, Bioware Edmonton, 2014r.)

Słyszałem jakis czas temu opinię, że Inkiwizycja to tak nudna gra, że nie ma do niej po co wracać po ograniu Wiedźmina 3. Większej bzdury nie słyszałem. 

Inwizycja to jedna z pierwszych uruchomionych przeze mnie gier na PS4. Przed zakupem ostatniej konsoli Sony sprawdziłem kilka mniejszych produkcji pokroju uwielbianego przeze mnie Resoguna, ale ja kupuję sprzęty dla gier w pudełkach, najlepiej takich długich i ekskluzywnych, dlatego też gdy na rynku debiutował Bloodborne pognałem czym prędzej do sklepu po swoją nową zabawkę. Wybrałem zestaw z FIFą 15, bynajmniej nie dlatego, że jestem wielkim fanem wirutalnej piłki nożnej (wyjątek stanowią ISS Pro '98 i Rocket League). Wymieniłem ją od razu za Inkwizycję w zaprzyjaźnionym sklepie i nic mnie to nie kosztowało. 

Dragon Age: Origins ukończyłem kiedyś czterokrotnie i spędziłem z nim ponad 400 godzin pełnych historii barwnych bohaterów i mrocznego klimatu, który przywodził mi na myśl kapitalnego Władcę Pierścieni. Moja pierwsza w życiu gra Bioware nie była najlepeij zoptymalizowaną grą na PS3 i wyglądała dosyć obskurnie jak na możliwości tej konsoli, ale grunt, że był to jakiś przełom w moim życiu. Później przyszedł czas na Mass Effecty, Knights of the Old Republic, moje ukochane Jade Empire a nawet Baldur's Gate i Icewind Dale. Te dwie ostatnie serie znam w niezadowalający mnie jeszcze sposób, ale liczy się to, że zainwestowałem w swój pierwsz komputer i wiem jak zaczęła się legenda tej wpsaniałej niegdyś firmy.

Drugiego Dragon Age'a odpuściłem sobie zupełnie, nasłuchawszy się wielu negatywnych opinii graczy na temat tej nieudanej kontynuacji. Inkwizycja zebrała świetne oceny od recenzentów i ogromne cięgi od fanów, ale siędzę już w grach zbyt długo, żeby nie wiedzieć, że gdy wydawcą jakiejś gry jest Electronic Arts, to będzie ona hejtowana z automatu. Wszak to firma, która ma na koncie uśmiercenie tylu studiów, że głowa mała. 

Mój tekst nie ma na celu bronić tej firmy, ale jako fan Dragon Age trakuję Inkwizycję jako sposób na poznanie kilku bohaterów z dwójki oraz okazję na powrót do Thedas. W przeciągu ostatnich trzech lat spędziłem z tym kanadyjskim rpgiem ponad 60 godzin, ale nigdy nie wziąłem się za niego na poważnie. Teraz dołożyłem do tego wyniku ponad 40, kupiłem po okazyjnej cenie wszystkie dodatki i nie żałuję swoich decyzji. Lubię Inkwizycję i uznaję ją za pierwszą grę fabularną ósmej generacji, która zachwyciła mnie swoją grafiką, ogromem świata oraz przede wszystkim strategicznymi elementami zarządzania swoją małą armią, która przywodzi na myśl Final Fantasy Tactics i jego kontunuacje, w których mogliśmy wysyłać swoich dzielnych wojaków na dodatkowe misje, których celem było uzyskiwanie profitów innych niż te zdobywane na polu walki przez nasze główne siły. 

Pozyskiwanie nowych sojuszników, surowców a nawet wierzchowców daje mi sporo frajdy. Skoro przeżyłem wiedźmińskie pytajniki, to nie mam teraz nawet wiarygodnych argumentów na to, aby narzekać na zbieractwo w produkcji kanadyjskiego developera. Wolę poznawać świat gry, wykonywać kolejne misje i marzyć o tym, że pokonam kiedyś w niej jakiegoś smoka. 

Dodatki są krótkie, ale ciekawie prezentują się niektóre próby. W jednej z nich autorzy gry wymagają od gracza pokonania jednego ze smoków bez używania mikstur leczniczych!!! Jeśli uda mi się tego dokonać, to będzie to nie lada osiągnięcie. W innej próbie wymagają od nas dotarcia do Podniebnej Twierdzy na piątym poziomie doświadczenia, co też wcale nie wydaje się takie łatwe. 

Podczas pierwszego spotakania z Inkwizycją, którą zamierzam zakończyć aż na literach końcowych postaram się wycisnąć z niej ile tylko zdołam. Razem z dodatkami mam grania na kilka kolejnych miesięcy albo i lat. Jeśli wcześniej się nie znudzę, to podejrzewam, że spędzę z nią nawet więcej czasu niż z Origins. 

Uwielbiam bawić się systemem walki w tej grze. Gdy nie mam ochoty na wymierzanie wrogom kolejnych ciosów swym potężnym toporem, to ostrzeliwuję ich z daleka kuszą Varicka albo podkradam się do nich niewidzialnym Solasem i zsyłam na nich zamieć śnieżną. Najlepsze jednak jest to, że gdy któryś z moich bohaterów odda życie na polu walki, to nie oznacza to końca gry. Mogę poszukać jego zwłok, spróbować go ocucić i dalej kontynuować starcie albo po prostu zwiać gdzieś tam, gdzie raki zimują. Raz już tak zrobiłem, bo jeden z dodatków okazał się mieć zbyć silnych wrogów na moją niedoświadczoną drużynę.

W Inkwizycji jest co robić. Odkryłem tajemnicę powodzi w Crestwood. Zwiedziłem jakąś willę oraz ruiny elfickiej świątyni, w której rozczłonkowano na części ciało jej opiekuna. Rozwiązałem problem osobisty Józefiny i bez przerwy podrywam tą zdolną dyplomatkę. Zaprosiłem nawet do swojej twierdzy nauczycieli nowych technik walki i stałem się łupieżcą. A to dopiero Początek! A nie, Początek już był. Potem był Dragon Age II a teraz jest ogromna i zapierająca widokami dech w piersiach Inkiwzycja.


Mortal Kombat (PS3, NetherRealm Studios, 2011r.)

Jakoś tak wyszło, że kilka dni temu wróciłem do swojego pierwszego Mortala w życiu. Sporo czasu minęło od kiedy byłem młodym chłopakiem zafascynowanym opowieściami kolegów komu to oni ostatnio nie zrobili fatality w pierwszych trzech częściach cyklu, które mnie ominłęy. To było tak dawno temu, że wtedy nawet sprawne celowanie myszką w fpsie takim jak Quake wydawało się dla mnie niemożliwe, a więc z milion lat temu. Moja jedyna styczność z Mortalem to był jeden film, który do dziś uchodzi za kultowy i to nawet wśród graczy, którzy przy prawie każdej adaptacji jakiejś gry wideo dają upust swojemu niezadowoleniu z efektu końcowego takiej egranizacji. Film, w którym w rolę Raidena wcielił się Christoher Lambert jak na złość wszystkim marudzącym graczom wyłamał się poza przyjętą normę i nawet ja ciepło go wspominam, a w szegołności jego kapitalną ścieżkę dźwiękową, którą mam na oryginalnej kasecie magnetofonowej aż do dziś. 

W dziewiątą odsłonę Mortal Kombat grałem oczywiście kilka lat temu. Tak się złożyło, że zorganizowałem na jednej ze stron internetowych głosowanie na najlepsze gry siódmej generacji konsol, a że owa gra trafiła do końcowego zestawienia, to za punkt honoru postawiłem sobie, że sam sprawdzę niektóre tytuły i je opiszę zanimi przedstawię wyniki wszystkim głosującym. Wykonałem wtedy swoje pierwsze fatality. Teraz to już tylko piękne wspomnienia.

Piszę o tym, bo jakiś czas temu w rozmowie z kolegą o platynach i trofeach powiedziałem mu, że zależy mi na tym, żeby podnieść procentową wartość wszystkich zdobytych przeze mnie trofeów, na co odpowiedział z drwiną, że przecież nie wrócę do takich staroci jak Mortal Kombat. A jednak wróciłem. Namówił mnie do tego inny kolega, który chciał zdobyć kilka trofeów sieciowych, a że pomagaliśmy sobie przy okazji Duke Nukem 3D Megaton Ediotion i dzięki niemu poznałem graczy, z którymi zdobyliśmy wspólnymi siłami najdurniejsze trofea sieciowe w The Last of Us, to nie mogłem mu odmówić. 

Poczytałem też trochę poradnik do Mortal Kombat i złapałem się za głowę jak przeczytałem, że do zdobycia jednego trofea trzeba grać ponad 330 godzin w ten tytuł. Lubię tego Mortala, ale chyba nikogo bym nie przekonał, że lubię go tak bardzo jak swoje jrpgi, przy których spędziłem znacznie więcej czasu. Na razie o tym nie myślę. Po prostu włączam sobie tą bijatykę, wybieram Scorpiona, przecinam tego adwersarzy na kawałki przy użyciu jego fatality a od czasu łamię też ich  kości jego x-rayem.

Minęło trochę czasu od kiedy widziałem tą grę na oczy, ale wciąż robi na mnie wielkie wrażenie tak jak za pierwszym razem. Na przesadny rozlew krwi staram się już po prostu nie zwracać uwagi. Przypominam sobie podstawowe ciosy najbardziej znanych zawodników z tej serii takich jak Sub-Zero, Sonya, Johnny Cage, wspomniany już wcześniej bóg piorunów, ale przede wszystkim staram się czerpać radość z obcowania z tą grą. Nie wiem jeszcze czy to jaki jednorazowy wyskok i za parę dni zapomnę o MK9, ale na razie po prostu w niego gram. Krótka piłka. 


Guilty Gear X2 #Reload (PS2, Arc System Works, 2004r.)

Po krótkiej przerwie wróciłem też do mojej ulubionej gry japońskiego studia Arc System Works. Chciałem nawet napisać coś o Robo-Ky, ale on nie ma nawet swojej fabuły (albo ma, ale jej jeszcze nie odblokowałem).

Co się zaś tyczy drugiego znich, to jest to jedna z najwazniejszych postaci tej bijatyki i ma bardzo duży zasięg swojej broni. Z przykrością muszę jednak stwierdzić, że gra nim zupełnie mi nie leżała, więc powiem przy okazji, że Axl to pies na baby. Leci prawie na każdą i zupełnie nie zwraca uwagi na niebezpieczeństwa wynikające z działań złowieszczej I-No. Zresztą czemu miałby się nimi przejmować, skoro jest podróżnikiem w czasie? Już sam ten fakt czyni go kimś bardzo niebezpiecznym i kimś, z kim należy się liczyć.

Axl jest Anglikiem i jest wzorowany na frontmanie Guns N' Roses. Jest to ktoś, kogo z miejsca można polubić. To etatowy członek ekipy zawodników Guilty Gear, który występuję w niej od pierwszej części. Jako broni używa linki z hakiem. W rękach gracza stanowi śmiertelne niebezpieczeństwo, gdyż praktycznie każdego wojownika w grze można utrzymać nim na dystans. Na całe szczęście nawet AI w tej grze nie nabiera się wykonywanie w kółko jednego-dwóch ciosów i zacznie po jakimś czasie blokować takie słabe zagrywki. 

Jego najmocniejsze ciosy nie są zbyt łatwe do wykonania. Wymagają trochę cierpliwości i praktyki. Ograłem już niejedną postać z rostera tej dwuwymiarowej bijatyki, ale to Brytyjczykiem z bandaną na głowie udało mi się pokonać ostatniego bossa w jego scenariuszu bez używania ataku zabijającego. Po prostu o nim zapomniałem i dałem z siebie wszystko. Rzadko mogę pochwalić się takim wyczynem, bo o ile pierwsze walki dla każdego zawodnika są jeszcze w miarę łatwe, tak te ostatnie to już ciągły atak i używanie takich zmyślnych kombinacji przez zawodników sterowanych przez konsolę. Nie wiem nawet czy trenując przy tej bijatyce do końca życia potrafiłbym powtórzyć połowę tych ataków?

Nie zdecydowałem jeszcze kim zagram w GGX2#R w ten weekend, ale bez względu na to, kto to będzie, to zajrzę taką postacią do treningu, żeby przyjrzeć się jego najlepszym technikom a dopiero potem poznam jego historię.


To by było na tyle. Trzymajcie się.

squaresofter
2 marca 2018 - 18:41