Westworld wrócił – recenzja premierowego odcinka sezonu 2 - fsm - 24 kwietnia 2018

Westworld wrócił – recenzja premierowego odcinka sezonu 2

Nie wiem, ile osób przed premierą spodziewało się, że serial Westworld okaże się aż taką petardą, ale ja do nich nie należałem. Byłem bardzo zainteresowany, wszak ciekawy świat sci-fi (nawet jeśli pożyczony ze starszego dzieła) połączony z rewelacyjną obsadą i renomą stacji HBO wystarczyły, by być spokojnym o solidny poziom realizacji. Ale że będzie aż tak dobrze? To była bardzo miła niespodzianka. Czas na powtórkę z rozrywki!

Widzowie teraz są w komfortowej sytuacji. Znają już część sztuczek, wiedzą czego się spodziewać, a ich władza objawia się w paluchu wiszącym nad guzkiem pilota albo przyciskiem w aplikacji. Twórcy zaś muszą w pocie i znoju raz jeszcze stworzyć coś zaskakującego i bardzo dobrego, żeby tego kapryśnego widza zadowolić. Po pierwszym odcinku drugiego sezonu stwierdzam – są na dobrej drodze, by tego dokonać. Uwaga! Będą spoilery!

Nieco ponad 60 minut nowego epizodu dramatu o przebudzeniu robotycznej jaźni skupia się na ustawieniu na planszy wszystkich ważnych pionków. Ten fakt powoduje, że trudno się jakoś bardzo ekscytować, bo prawdziwych rewelacji i niespodzianek na razie nie ma. Główne skrzypce w tym odcinku grają Bernard, William (czyli nasz dziarski Facet w Czerni), Dolores i Maeve, ale najwięcej uwagi scenarzyści poświęcili temu pierwszemu. A dlaczego?

Westworld kontynuuje motyw przeplatania ze sobą dwóch linii czasowych, tym jednak razem robi to oficjalnie i bez ściemniania. Obie dzieli niecałe dwa tygodnie – jedna ma miejsce tuż po zakończeniu finałowego odcinka pierwszego sezonu, a druga 11 dni później. Bernard jest kluczowym bohaterem prowadzącym widzów przez oba wątki. Jego postać została wcześniej zidentyfikowana jako jeden z androidów i teraz jego cyfrowy mózg nie radzi sobie najlepiej. Jest równie skołowany tuż po ataku, jak i 11 dni później. Jedna ze scen zresztą wymienia całą listę błędów, jakich Bernard może doświadczać, co otwiera całą masę możliwości do wpuszczania widzów w maliny. Przeskoki czasu i prozopagnozja (brak umiejętności rozpoznawania twarzy) to okruszki rzucone niby od niechcenia, ale na pewno odegrają ważną rolę.

William bawi się świetnie w nowej grze z włączonym permadeathem, Dolores wyrasta na bezwzględną twardzielkę z wiernym Teddym u boku, a Maeve jest nadal tak ciekawa, jak ją zapamiętałem. Jej wątek jest drugim najlepszym w tym odcinku, a konfrontacja z pyszałkowatym twórcą scenariuszy, Lee Sizemore'em, da okazję do kilku chwil uśmiechu. Wszystko się układa jak należy, pojawiają się nowe postacie z pewnym siebie wysłannikiem korporacji Delos na czele (a samo Delos jawi się jako firma jeszcze bardziej bezwzględna, niż to się mogło wydawać). Duży plus za niepokojące „protohosty” - humanoidalne białe stworzy pozbawione twarzy. Przeczuwam srogą masakrę z ich udziałem.

Westworld znowu dobrze wygląda i brzmi (choć zabrakło mi jakiegoś fajnego covera w tym odcinku – zostałem rozpieszczony poprzednim razem) i daje nadzieję na świetny sezon. Poprzednia seria nosiła miano „The Maze”, tym razem wszystko spina tytuł „The Door”. Ale czym są drzwi, kto ma je znaleźć i co się za nimi znajduje? Tego jeszcze nie wiadomo (choć Reddit na pewno już coś wymyślił), a ja będę to chętnie sprawdzał w kolejnych tygodniach.

fsm
24 kwietnia 2018 - 22:05