Recenzja filmu To przychodzi po zmroku - straszny dramat - fsm - 31 października 2018

Recenzja filmu To przychodzi po zmroku - straszny dramat

Dzisiaj mamy dziady. Przez różnych dyniomaniaków zwane Halloween. Tak czy siak opowieści o duchach, takie straszne i z dreszczykiem, są chwilowo na topie. Pozwólcie więc, że zrecenzuję film z zeszłego roku, na który czaiłem się dosyć długo, ale dane mi było zaznać go dopiero teraz. Film reklamowany jako nietuzinkowy, kameralny horror. Film ze świetnymi, minimalistycznymi plakatami i działającym na wyobraźnię tytułem - To przychodzi po zmroku. Uuuu.

Dosyć szybko po premierze okazało się, że marketing kłamie i dzieło Treya Edwarda Shultsa jest dosyć dalekie od klasycznego straszaka. Horror wywodzi się z zupełnie innego miejsca, niż stwory, zjawy czy nawet ciemny las. To przychodzi po zmroku straszy tym, co siedzi w ludzkiej naturze i tym, jak ktoś reaguje na ekstremalnie stresującą sytuację. I robi to dobrze.

Film ten nie jest imprezowym slasherem, więc jeśli planujecie halloweenowe/dziadowskie party, postawcie raczej na jakiś Krzyk albo Rekinado. To przychodzi po zmroku trwa zaledwie 87 minut a i tak wydaje się filmem niezwykle stonowanym i powolnym, wymagającym skupienia. W sercu lasu, w zabarykadowanym domu, żyje sobie rodzina. Świat wokół poszedł w diabły, ale co dokładnie się stało, nie wiadomo. Ważne jest to, że jakiś wirus sieje spustoszenie i trzeba się odizolować od reszty. Starszy pan tego nie zrobił i zachorował. Shults na "dzień dobry" pokazuje, że w jego świecie nie ma miejsca na sentymenty - zarażonego staruszka trzeba zastrzelić i spalić, żeby choróbsko się nie rozprzestrzeniło.

To przychodzi po zmroku jest filmem kameralnym. Do trójki bohaterów (i psa) szybko dołączy obcy mężczyzna chcący ochronić swoją rodzinę. Wkrótce wszyscy znajdują się w tym samym domu, kolejne warstwy nieufności opadają, świeci słońce, istna sielanka. Trzyaktowa struktura opowieści została tu pięknie pokazana, a wstawiane z chirurgiczną precyzją momenty namacalnego napięcia potrafią przestraszyć. Czy będą to sny nastoletniego Travisa, czy słabo oświetlone nocne wycieczki po domu, czy ta jedna scena z psem, która zresztą jest na jednym z plakatów. Reżyser i scenarzysta (i montażysta!) w jednej osobie dobrze wie, co robi - horror, który tak naprawdę jest niezależnym dramatodreszczowcem. Można się zdziwić.

Dużo w tym filmie niedopowiedzeń. Dużo długich ujęć. Dużo napięcia. Ale jednocześnie mało horroru i mało efekciarstwa. To przychodzi po zmroku jest trudnym tytułem do sprzedania, nic więc dziwnego, że postawiono na "to kolejny mądry horror" - w ten sposób zwiększono szansę trafienia do właściwego odbiorcy. We mnie trafiło. Przejąłem się tym, co zobaczyłem. A to chyba dla twórcy jest najważniejsze?

PS Bonusowy punkt uznania za zabawę formatem obrazu w miarę zbliżania się do finału.

fsm
31 października 2018 - 14:11