Grey Daze - Amends. Recenzja płyty pierwszego zespołu Chestera Benningtona - fsm - 30 czerwca 2020

Grey Daze - Amends. Recenzja płyty pierwszego zespołu Chestera Benningtona

Chester Bennington to jeden z najlepszych głosów we współczesnej muzyce rockowej. Zanim swoim talentem pomógł wspiąć się zespołowi Linkin Park na szczyt popularności, śpiewał z kolegami z grupie Grey Daze. Ekipa była aktywna w latach 1994-1998, wydała dwa albumy i rozpadła się nie odnosząc sukcesu. Bennington został członkiem nowej grupy, sięgnął szczytu, po czym niestety odebrał sobie życie w 2017 roku. Zanim to się stało wyciągnął oliwną gałązkę do kumpli z pierwszego zespołu - pojawił się plan, by reaktywować Grey Daze i nagrać na nowo stare utwory. Ostatecznie Chester nie zdążył wrócić do studia, ale wizja wydania albumu została zrealizowana. Muzyka powstała na nowo, a ścieżki wokalne były poddane procesowi oczyszczania. Oto album zatytułowany Amends.

W powyższym akapicie trzykrotnie przywołałem nazwisko zmarłego wokalisty i niech to będzie jasny sygnał: bez Benningtona Grey Daze nie istnieje. Uwagę na zespół zwrócą uwagę głównie Ci, którym brakuje tego wspaniałego głosu, bowiem sama płyta nie jest w stanie wyróżnić się niczym innym. Nie jest to zaskakujące - wszak panowie grali alternatywnego rocka i grunge w czasach, gdy ten gatunek miał się całkiem dobrze i gwiazdami nie zostali, a nowy album to po prostu 11 odświeżonych kompozycji sprzed ponad 20 lat. Na szczęście jest TEN GŁOS.

Amends to niecałe 40 minut muzyki, wśród której wyróżnić można trzy typy utworów - te brzmiące bardziej "flanelowo", jakby żywcem wyrwane z połowy lat 90-tych; te nowocześniejsze i głośniejsze oraz te najspokojniejsze i chyba najbardziej nijakie. W kategorii numer jeden znajdą się Sometimes i What's in the Eye, które brzmią jak piosenki nagrane przez Creed, tylko posiadające dużo lepszego wokalistę - tu ze wskazaniem na drugi numer, jako ten trochę lepszy. W kategorii drugiej, dla mnie najciekawszej, mamy podszyty elektroniką Sickness, przypominające słabsze utwory Linkin Park The Syndrome i Soul Song oraz dwa najmocniejsze kawałki: B12 z gościnnym udziałem gitarzystów Korna (świetna melodia wokalu w refrenie) oraz She Shines z niemal metalowym riffem i rozkrzyczanym Chesterem. No i są jeszcze te ładne, delikatne utwory, które wypadają najbardziej nijako, a szkoda, wszak na Amends pięknie słychać, jak młody Bennington bezproblemowo zmienia swój anielski głos w drapieżny dźwiękowy taran. A najwięcej anielskiego głosu jest właśnie w tych "pościelówach".

W warstwie tekstowej Amends to "chesterowy standard" - walka z depresją, uzależnieniami, chęć wprowadzenia zmian. Płyta brzmi dobrze, produkcja nie pozostawia zbyt wiele do życzenia, a ścieżki wokalne sprzed lat nie odstają jakością od tego, co prezentują dowolne współczesne rockowe zespoły. Problem z tym albumem jest taki, że wartych zapamiętania utworów jest tu niewiele (dla mnie tylko dwa) i wszystko na swoich barkach pośmiertnie dźwiga Bennington. Grey Daze to raczej ciekawostka, a Amends to płyta z przeszłości. I jako taka jest dosyć smutna, bo to jedna z ostatnich okazji, by usłyszeć ten głos w nieznanych szerszemu gronu kompozycjach. Ale warto posłuchać chociaż raz.

fsm
30 czerwca 2020 - 13:58