Recenzja filmu Czarna wdowa - MCU wraca spóźnione - fsm - 13 lipca 2021

Recenzja filmu Czarna wdowa - MCU wraca spóźnione

14 miesięcy opóźnienia - pandemia wymusiła na widzach wzmożoną cierpliwość w oczekiwaniu na solowy film o przygodach Czarnej wdowy. Nie wspominając już o tym, że tego typu produkcja powinna pojawić się zgodnie z chronologią uniwersum, gdy bohaterka jeszcze żyła, ale to jest temat na inną dyskusję, w której musielibyśmy zahaczyć o postać seksistowskiego, byłego szefa Marvela. Tymczasem Natasha Romanoff powróciła, a fani rozochoceni wysoką formą umieszczonych w MCU nowych seriali, tłumnie popędzili do kin. Rekord box office został pobity, a jak z jakością gotowego dzieła?

Czarna wdowa to bardzo solidny film, który jednak ma problem, by wyróżnić się spośród pozostałych obrazów tworzących całe uniwersum. Jeśli jesteście miłośnikami kinowego świata stworzonego przez Marvel Studios, to najpewniej film już widzieliście i jest szansa, że wam się podobał. Nowicjusze będą mieli problem, by wejść w tę historię bez żadnego przygotowania, choć trzeba przyznać, że scenariusz Wdowy został napisany tak, by wszystko jako-tako trzymało się kupy tylko w ramach tej jednej opowieści.

Trzyaktowa struktura filmu Cate Shortland sprawdza się wyśmienicie przez pierwsze dwa akty, a gdy trzeci ostatecznie stawia na efektowność i szpiegowsko-konspiracyjne klisze, robi się przewidywalnie i trochę nudno. Czarna wdowa, o dziwo, najlepiej działa, gdy opowieść skupia się na dysfunkcyjnej rodzinie Natashy, a widzom serwowane są skromne sceny pełne rozmów, emocji, dramatu i humoru. Fabuła została umieszczona między Wojną bohaterów a Wojną bez granic, gdy część ekipy Avengers jest ścigana przez służby za zbuntowanie się przeciwko Porozumieniom z Sokovii. Natasha się ukrywa, ale działania jej siostry Jeleny sprawiają, że musi wrócić do dawnego życia i na nowo połączyć rozdzieloną rodzinę.

Gdzieś w tle majaczy kolejne zagrożenie dla świata, z którym powinien poradzić sobie dowolny Avenger z mocami, ale dialogi w nieco koślawy sposób wyjaśniają, dlaczego tak nie jest, więc do akcji wkraczają dzielne siostry. Scarlett Johansson robi to samo, co robiła przez ostatnie lata w MCU, choć ma okazję pokazać nieco więcej emocji u swojej bohaterki. To wszystko jednak blednie w obliczu totalnego objawienia, jakim jest Florence Pugh w roli Jeleny Biełowej. Pugh aktorką zacną jest, co udowodniła m.in. w Midsommar i Małych kobietkach, ale to, jak doskonale odnalazła się w tym uniwersum, z jaką łatwością prezentuje emocji, walczy, śmieje się z siostry, jest godne podziwu. Fakt, że ta postać zostanie z nami na dłużej, jest najlepszą rzeczą, jaka wynika z seansu Czarnej wdowy.

David Harbour jest więcej niż dobry jako Red Guardian (mały spoiler: to, że jego postać przetrwała jest wskazówką, że Marvel nauczył się nie pozbywać najciekawszych postaci zbyt szybko), a Rachel Weisz nie ustępuje mu jako pani naukowiec Melina. Boli trochę Ray Winstone jako groteskowy rosyjski złoczyńca, będący niezbyt dobrze ukrytym komentarzem w temacie pewnego producenta z Hollywood. No i jest jeszcze Taskmaster, którego sceny walki są świetnie zaprezentowane i bardzo komiksowe, ale ta postać też wydaje się ciut kontrowersyjna.

Od strony technicznej jest oczywiście doskonale, a muzyka raczej do zapomnienia, dlatego znowu najbardziej cieszy powrót tematu głównego Avengers. Na szczęście Czarna wdowa ma na tyle dużo dobra umieszczonego w ciągu pierwszych ok. 90 minut, że na pewno nikt nie nazwie tego filmu mianem jednego z tych gorszych odcinków MCU. To po prostu jest wypełnianie dziur w chronologii, które wypełnione być nie musiały i jako takie nie jest w stanie wygenerować takich pokładów ekscytacji, co nowy Thor czy Spider-Man. Ale i tak bawiłem się dobrze, jak to ja ;)

fsm
13 lipca 2021 - 19:44