Dylemat kinowy: drogo ale spokojnie czy tanio ale w dzikim tłumie - fsm - 12 listopada 2010

Dylemat kinowy: drogo, ale spokojnie czy tanio, ale w dzikim tłumie

Kino. Filmy. Ach! Kto z nas nie lubi wybrać się do tego multipleksu czy tamtego kina studyjnego (choć na potrzeby dyskusji kina studyjne musimy zostawić w spokoju) by zapomnieć na 2 godziny o  świecie codziennym i zanurzyć się w wartych miliony (tu wstawić walutę) wytworach wyobraźni jakiegoś twórcy? Również na potrzeby dyskusji uznajmy, że wszyscy z nas lubią.

Pretekstem do stworzenia tego wpisu jest trwający w pewnej sieci kin weekend obrzydliwie tanich biletów owocujący istną powodzią miłośników dobrych filmów. Bo do kina chodzić warto, ale bilety są drogie - tu wątpliwości nie ma. Rzucam do skomentowania dwa scenariusze:

1. Bilety kosztują tyle, ile kosztują. Dwuosobowa weekendowa wyprawa do kina to dla dwóch dorosłych osób wydatek rzędu 50 złotych (w jednym mieście mniej, w innym więcej) bez doliczania napojów czy innych prażonych chipsów w sosie serowym. I efekt jest taki, że tylko absolutne hiciory zdobywają u nas milionowe widownie, że generalnie nie jesteśmy najbardziej "kinochodnym" narodem świata, że jest coraz lepiej, ale do europejskiej średniej dużo brakuje. Ale wówczas sala kinowa to miejsce spokojnej kontemplacji eksplozji, przeżywania dramatów i ocierania łez i śliny po ekstatycznym wybuchu śmiechu. No i jest gdzie położyć kurtkę, bo zazwyczaj dokładnie obok ciebie nikt nie usiądzie. Przyjemny seans gwarantowany (pod warunkiem wyboru odpowiedniego filmu). Rozrywka dla elit?

2. Bilety kosztują tyle, ile podczas trwającego właśnie długiego weekendu we wiadomej sieci. Repertuar daje do wyboru kilka animacji, komedie, sensację, trafi się też jakiś horror. I co? I wszystkie sale pękają w szwach. Polak kinomanem! Premierowe tytuły startujące 11 listopada mają zagwarantowane swego rodzaju pole position, bo frekwencja jest wyższa niż zwykle. Super. Wpływy do kinowych kas na pewno nie są niższe (mimo dwukrotnie niższej ceny każdego biletu), statystyki pęcznieją, kultura kwitnie. Ale - każda eksplozja jest przerwana dochodzącym z tyłu chrupaniem nachosów, każda pełna napięcia scena kłótni między bohaterami jest niszczona przez durny komentarz ("ale pedał!"), a każda elegancka słowna gierka przelatuje niezauważona, bo siedzący za tobą osobnik musiał właśnie albo odebrać komórkę ewentualnie powiercić się i kopnąć w twoje oparcie.

Idealnym wyjściem  (jak zwykle) jest złoty środek. W tym wypadku moim marzeniem jest wprowadzenie czegoś w rodzaju karnetu albo biletu miesięcznego - prawdziwy kinoman chętnie z takiej opcji by skorzystał: kasa kina od razu zaliczy gotówkowy wpływ o równowartości kilku wejściówek, a kinoman dostanie w prezencie np. jeden bilet gratis albo niższą średnią cenę każdego biletu. A siorbiący, wyposażony we włączoną komórkę osiłek nadal będzie chodził na dwa seansy rocznie.

Ma się rozumieć można a) nie chodzić na premiery, tylko odczekać kilka dni b) omijać promocyjne weekendy c) przestać lubić komercyjne kino i odwiedzać tylko kina studyjne. Ale jeśli ktoś nie chce? Autor nie opowiada się po żadnej ze stron i zachęca do dzielenia się swoimi przemyśleniami w tym temacie?

fsm
12 listopada 2010 - 22:33