Fear Factory - The Industrialist. Maszyna miazga mordowanie głośników - fsm - 4 czerwca 2012

Fear Factory - The Industrialist. Maszyna, miazga, mordowanie głośników

Fear Factory gra od ponad 20 lat i przez cały czas robią z grubsza to samo: atakują bezlitośnie głośniki na każdej szerokości geograficznej za pomocą siedmiostrunowej gitary, dwóch podwójnych stóp w perkusji i ryku wokalisty. Najnowszy album grupy - The Industrialist - miał premierę w dzień dziecka, a ja zamierzam się nad nim trochę porozpływać. Nic to, że ten tekst zainteresuje pewnie tylko U.V. Impalera i kilku chłopaków z forum GOL. Mam ochotę sobie popisać, więc jeśli nie jest ci straszne smażenie mózgu za pomocą industrialnego metalu na pełnym wygrzewie, to zapraszam.

The Industrialist to pierwszy od 14 lat koncept album Fear Factory. Poprzednio był to ociekający geniuszem Obsolete, ale wraz z nową propozycją pan Bell (przystojny, młody mężczyzna o anielskim głosie) nie odchodzi zbyt daleko od zwyczajowego przekazu grupy. Lata temu chodziło o świat przyszłości, w którym maszyny przejęły kontrolę nad ludzkością - człowiek stał się zbyt zależny od technologii i teraz musi za to zapłacić. Pojawiła się jednak nadzieja w postaci Edgecrushera, herosa mającego na celu oswobodzenie rasy ludzkiej. Całość została opowiedziana w trakcie 10 utworów i pokazała wielce pesymistyczny obraz - heros przegrał, maszyny wygrały. Nowy materiał - The Industrialist - to kolejne 10 piosenek, a myślą przewodnią jest (dla odmiany) powstanie potężnego robota, wcielenia wszystkich gałęzi przemysłu, jakie do tej pory stworzyła ludzkość. Industrialista jest maszyną, która wykształca świadomość i pragnie istnieć jako niezależna istota. Oczywiście na jego drodze stoi ludzkość. Efekt = futurystyczny gnój.

Nowy album idzie krok w krok za bardzo dobrym Mechanize z 2010 roku. Skracając burzliwe losy grupy napiszę tylko tyle, że po kilku latach rozłąki do grupy wrócił wówczas gitarzysta (pan Cazares - mały, okrągły, długowłosy wioślarz) i zaczął znowu pisać piękne melodie. Dzięki temu The Industrialist dotrzymuje kroku poprzedniemu albumowi i wpasowuje się w klimat najlepszych w dorobku grupy płyt Demanufacture i Obsolete z drugiej połowy lat 90-tych. Nie wiem do końca na czym to polega, bo albumy Archetype i Transgression (nagrane bez Cazaresa) niby mają wszystko, co trzeba, ale są raczej niesłuchalne. A przecież sam bywam mocno rozbawiony dokonaniami wszelkiego rodzaju ekstremalnych zespołów, gdzie wszystkie utwory brzmią tak samo, perkusja napieprza jak głupia, wokalista wydziera się tak bardzo i tak niezrozumiale, że aż mnie boli gardło (pozdro, UV!). Tymczasem Fear Factory z jakiegoś powodu nie przekracza w mym odczuciu tej granicy i nie staje się czymś w rodzaju karykatury zespołu metalowego, a czymś naprawdę strawnym.

A zatem: pierwszy kawałek ocieka klimatem i rozpoczyna się wręcz nastrojowo (atmosferyczny klawisz FTW!), ale chłopaki szybko przypominają, z czym należy ich kojarzyć. PIERDUT! Podwójna stopa i ciężkie gitarzysko. Mniam! Ten fragment zresztą jest obecny w umieszczonym powyżej zwiastunie. Tempo nie spada przy singlowym Rechargerze (Burton brzmi w połowie tego kawałka jak Taylor ze Slipknota) i New Messiah. Ot, klasyczne, świetnie wykonane zautomatyzowane naparzanie w gary, szarpanie strun i darcie mordy (choć Bell nie raz i nie dwa pokazuje, że śpiewać umie i z panią melodią niejedno piwo wypił). God Eater to kolejny, po otwieraczu, klimatyczny syntetyk, który szybko przeradza się w metalową niszczarkę do głośnikowych membran. Kolejne utwory znowu nie dają odetchnąć, ale już taki Virus of Faith kończy się znowu nastrojowo i melodyjnie (no i ma "ładny" refren). Ciekawie w tym zestawie wypada utwór numer 7: Difference Engine, chyba najklasyczniejsza kompozycja na płycie. Do końca zostają jeszcze jeden soniczny atak w postaci utworu Disassemble i dwie instrumentalne kompozycje, służące jako bardzo rozbudowane outro. Można narzekać, że przez to właściwa płyta trwa niecałe 40 minut (dwa ostatnie kawałki to niemal 11 minut atmosferycznego plumkania, a przejście między 8 a 9 jest niezauważalne), ale ja jestem wielkim fanem otwierania i zamykania albumów za pomocą jakichś fajnych zabiegów, więc takie zakończenie The Industrialist bardzo mi odpowiada, uspokaja zszargane nerwy i przy okazji daje nadzieję na solidny sequel w przyszłości.

Mamo, zaprosiłem na obiad kolegów z zespołu...

Summa summarum: bardzo solidny, spójny album, idealnie trafiający w gusta fanów zespołu i generalnie miły dla ucha wszystkich fanów bardziej brutalnych odmian muzyki.

Posłuchajcie koniecznie: The Industrialist, God Eater, Disassemble (cały album jest już do sprawdzenia na Groovesharku i AOL Music)

fsm
4 czerwca 2012 - 12:50