How to destroy angels - Welcome oblivion. Natchniona elektronika. - fsm - 27 lutego 2013

How to destroy angels - Welcome oblivion. Natchniona elektronika.

Chłopaku! Dziewczyno! Jest nowy (prawie) zespół na rynku! Zainteresuj się! Zanim jednak przeczytasz, co mam do napisania o debiutanckim longplayu grupy How to destroy angels, wiedz to: HTDA to grupa współ-założona przez Trenta Reznora z Nine Inch Nails, a ja mam trudny do opanowania tryb fanbojstwa, jeśli chodzi o tego pana, więc dokądkolwiek zaprowadzi mnie ten tekst, odejmij mniej więcej pół punktu ekscytacji od końcowego rezultatu, a będzie dobrze. Zapraszam zatem do przeczytania o co chodzi w albumie Welcome oblivion, który na półki sklepowe ma trafić w poniedziałek.

HTDA wystartowało w połowie 2010 roku jako coś w stylu NIN-light z laską (żoną Reznora) na wokalu. Opinie były różne, ale konsensus był taki, że nawet się podoba, ale zbyt to podobne do tego, co już znamy i oczekujemy czegoś nieco innego (my = wielogłowy światowy słuchacz, fan NIN). W listopadzie minionego roku przyszło nam zapoznać się z nowszym i "właściwszym" wcieleniem How to destroy angels - o sześcioutworowej płytce An Omen napisałem tutaj i po upływie czasu wiem, że na początkowo to wydawnictwo robiło lepsze wrażenie, niż teraz - choć nadal je lubię. Dopiero tegoroczne Welcome oblivion jest tym, co Trent Reznor obiecywał od dawna - właściwym debiutem grupy. Całkiem imponującym, muszę zaznaczyć.

Dwie rzeczy muszą zostać powiedziane na samym początku - z 13 kompozycji na albumie 4 pochodzą ze wspomnianej wyżej EPki, zaś całość (niezależnie od obietnic i starań twórców) miejscami kojarzy się z Nine Inch Nails, ale chyba nic w tym dziwnego. Trudno jest wyzbyć się 20 lat doświadczenia w tworzeniu bardzo charakterystycznych dźwięków i zacząć zupełnie od zera. A teraz do rzeczy!

Album trwa ponad godzinę i jest przykładem na to, co odpowiednia kolejność utworów może zrobić z już znanymi kompozycjami (może poprawić ich odbiór, ot co!). Welcome oblivion zaczyna się soczystym, basowym, połamanym, elektro-rytmem, a gdzieś w tle jąkają się Trent i Mariqueen. Pierwsze wrażenie jest jak najbardziej pozytywne. Potem następuje moment słabszy, bo znany od kilku miesięcy Keep it together jest chyba najmniej spektakularnym i wchodzącym mi kawałkiem. Trochę nuda. Na szczęście dwa następne numery dorzucają do pieca. And the sky began to scream jest zanurzony w złej elektronice (w sensie nastroju i posępności, a nie jakości), zaś tytułowy numer to najbardziej "rockowa" kompozycja na płycie i dowód na to, że jak mąż żonie pozwoli, to potrafi śpiewać głośniej i z większymi emocjami. Bardzo, bardzo, bardzo mi się numery 3 i 4 podobają (a Welcome oblivion to chyba rzecz najbliższa klasycznemu NIN). W tym momencie - w mym odczuciu - kończy się coś w rodzaju pierwszej, mroczniejsze części płyty. Następne dwa numery są pożyczone z EPki i umieszczone w takiej samej kolejności - najpierw mamy nieco za długie, ale zaskakująco wesołe i odświeżające atmosferę Ice age (jest bardzo fajny teledysk), a potem klasyczne dla HTDA On the wing z masą blipów, bloopów, połamanych beatów i innych producenckich zagrywek. W połowie płyty wita nas kolejny NINopodobny utwór, Too late, all gone - to taki młodszy brat Me I'm not z płyty Year Zero z melodyjnym basowym refrenem i jedynymi żywymi bębnami na całej płycie. Numer 8 to oficjalny singiel zapowiadający pełną płytkę - krótki, zaskakująco popowy How long?. Nóżka trochę chodzi, cóż poradzić...

Wraz z numerem 9 zaczyna się trzecia część albumu - nastrojowe, długie, elektroniczne zamulacze wysokiej jakości (choć nie zawsze). Strings and attractors kojarzy mi się z jakiegoś powodu z Depeche Mode (i nie tylko mi - na największym fanowskim forum NIN wyszperałem podobną wypowiedź) i jest w tym podobieństwie bardzo sympatyczne. Kolejne dwa utwory - We fade away i Recursive self-improvement to z kolei echo soundtrackowych dokonań Trenta Reznora i Atticussa Rossa - dwa ponad sześciominutowe, w dużej mierze instrumentalne kawałki pełne znanych zagrywek. To jest niestety ten drugi (po utworze numer 2) słabszy element tej płytki. Na szczeście 13 minut później dostajemy godne zakończenie. Najpierw The loop closes - najlepszy uwtór z EPki An omen, a potem typowy dla twórczości pana Reznora spokojny, napędzany pianinem "zamykacz" (poza dudniącym rytmem bardzo podoba mi się wokalne odwołanie do zaśpiewu z Ice age pod koniec  - taka klamra, proszę ja was).

Album przez tydzień był dostępny do przedpremierowego odsłuchu na stronie pitchfork.com, teraz wszyscy zainteresowani muszą albo skorzystać z YouTube'owej playlisty jakiegoś oddanego fana, lub poczekać do początku przyszłego tygodnia, kiedy płytka będzie dostępna w sklepach, także u nas. Podsumowując: Welcome oblivion bardzo mi wchodzi. Znane utwory generalnie robią lepsze wrażenie w otoczeniu nowych, i w dużej mierze lepszych kawałków. Całość ma przemyślaną konstrukcję, a w tle stoi nieziemsko precyzyjna produkcja z masa warstw i tony detali, które da się usłyszeć dopiero w słuchawkach, po premierze CD i winyli (stream był dostępny tylko w 192 kbps). Bardzo cieszy mnie powrót do piosenkowych kompozycji, bo choć muzyka filmowa w wykonaniu TR i AR jest bardzo zacna, trudno jej się słucha ot tak. Z tym jest dużo przystępniej i ciekawiej, z kolejnymi przesłuchaniami WO zyskuje, a już za kilka dni poznamy dwa dodatkowe utwory, które są bonusem dla nabywców wersji winylowej albumu - po cichu liczę na jakąś petardę.

HTDA wyruszy w kwietniu na krótką trasę koncertową po Stanach, ale chyba wszyscy bardziej się podekscytowali na wieść, że Nine Inch Nails wraca jako koncertowa grupa (po raz pierwszy w sześcioosobowym składzie) i począwszy od tego lata przez kolejne długie miesiące będzie hałasować w różnych miejscach na świecie - liczę na występ gdzieś w okolicach (a może na terenie?) naszego pięknego kraju.


TL;DR - HTDA w wersji pełnoalbumowej jest lepsze, niż do tej pory, w kilku miejscach błyszczy, ale ja i tak wolę NIN.


fsm
27 lutego 2013 - 15:27