Dziękujmy bogom kinematografii za 'Grawitację' - fsm - 5 października 2013

Dziękujmy bogom kinematografii za "Grawitację"

Alfonso Cuarón robi filmy rzadko, ale jak już jakiś zrobi, to warto ten fakt odnotować. Grawitacja urosła w oczach wielu kinomanów do miana wyjątkowego dzieła jeszcze na długo przed premierą - zmiany obsady, zmiana studia, liczne technologiczne problemy (ambitność projektu przerosła możliwości sprzętu kilka lat temu) odbijały się szerokim echem w filmowym światku. A gdy w końcu została pokazana pierwszym widzom, opinie były w przeważającej większości wręcz nieprzyzwoicie pozytywne. Dzięki przedpremierowemu weekendowi w kinach Imax Grawitację obejrzałem i z błogim uśmiechem dołączam do grona maślanookich fanatyków tego obrazu.

My God, what a view

Zacznijmy od rzeczy najbardziej oczywistej - Grawitacja to jeden z najpiękniejszych filmów nie tyle tego roku, co kinematografii w ogóle. A przy okazji jest to ścisła czołówka najlepiej technicznie wykonanych produkcji w historii. Tak, bullet-time z Matriksa, cyfrowe tłumy z Ataku klonów i Władcy pierścieni czy niesłychanie pełne detali komputerowo generowane postacie z Avatara zrobiły na mnie ogromne wrażenie i zapisały się złotymi literkami w Wielkiej Księdze Kina. Muszę jednak stwierdzić, że to wszystko znajduje się o półeczkę niżej, niż technologiczna maestria, którą na kinowy ekran zaprosił Cuarón.

Grawitacja wygląda tak, że przez pierwsze kilka minut wydaje się, jakbyśmy oglądali jeden z imaksowch dokumentów o kosmosie, a nie dramatyczną fabułę z gwiazdami w obsadzie. Początkowe, ekstremalnie długie ciągłe ujęcie (nie spoglądałem na zegarek, bo wolałem gapić się w ekran, ale podobno trwa dokładnie 17 minut!) to coś tak wspaniałego, że brakuje mi słów (przy tym bardzo chciałbym nie przechwalić tego filmu). Dlatego najważniejsze stwierdzenie jest takie: wszystko wygląda tak realnie i tak pięknie, że byłbym w stanie uwierzyć, gdyby ktoś mi powiedział, że cała ekipa jakimś cudem poleciała w kosmos i nakręciła to wszystko "na planie". Praca kamery, za którą odpowiada Emmanuel Lubezki, powinna znaleźć się w encyklopedii pod hasłem "perfekcja" - a gdy w kilku momentach widok przechodzi w tryb pierwszoosobowy, to naprawdę wypada poświęcić dwie sekundy i przytrzymać szczękę na miejscu. Olaboga, powiadam. Olaboga, jakiej dawno w kinie nie było.

Osobny akapit poświęcę trójwymiarowi - użycie tej technologii (mała uwaga - zrobiono to w ramach konwersji, a efekt końcowy jest lepszy, niż w niejednym filmie "real 3d") wygląda niesamowicie naturalnie i idealnie współgra z oglądaną historią. Oczy nie bolą, plany nie szaleją, gdy odłamki trafiają w nasze liche orbitalne konstrukty, to aż chce się uchylić, a majestatyczne, płaskie tło kosmosu i Ziemi tylko dopełniają tego niesłychanie ślicznego obrazka.

Listen to my voice!

Jeśli chodzi o pretekst do pokazywania tych wszystkich niesamowitości, wygląda to następująco: wahadłowiec Explorer jest na orbicie od kilku dni, doktor Stone jest specjalistką od wsadzania rożnych cudów do teleskopu Hubble'a, a Matt Kowalsky to przystojny, zabawny weteran kosmicznych misji, który marzy o pobiciu rekordu pozostawania w otwartej przestrzeni. Na zewnątrz pracuje jeszcze jeden kolega, a reszta siedzi na pokładzie statku. Houston i kosmonauci wymieniają się żarcikami, wszystko idzie zgodnie z planem, aż do momentu, gdy kontrola lotów przekazuje niepokojącą informację: Rosjanie zestrzelili swojego satelitę, ale coś poszło nie tak (satelita trafił w innego i w ten sposób powstałą reakcja łańcuchowa) i teraz odłamki z olbrzymią prędkością wędrują w stronę Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, Explorera, Hubble'a i naszej dzielnej załogi. Rach, ciach, bum, trach - wszystko bierze w łeb, doktor Stone odlatuje w przestrzeń, Kowalsky musi ją ściągnąć, a to zaledwie 1/5 filmu...

Scenariusz jest dosyć prosty i w paru miejscach przewidywalny, ale w niezwykle umiejętny sposób dawkuje emocje. Emocje, których w takim natężeniu dawno nie czułem. Mój lęk o postacie Clooneya (klasyczny George, wyluzowany i ze świetnym głosem) i Bullock (pierwszorzędna rola!) by całkiem realny, co może poświadczyć fotel kinowy, w który się wciskałem mimowolnie kilka razy podczas seansu. Jasne, może niektórzy będą się zżymać na kilka detali związanymi z życiowymi historiami bohaterów, wytkną niezwykle wygodną bliskość między niektórymi obiektami na orbicie, lub skrzywią się na widok przeciekającego symbolizmu, ale to są ledwo widoczne rysy na tym wypucowanym kryształku. Czy cały się napinałem podczas emocjonujących sekwencji? Tak. Czy prawie się wzruszyłem? Tak. Czy kibicowałem wszystkim z całego serca? Oj, tak. To wystarczy, by wybaczyć ewentualne niedociągnięcia.

One hell of a story to tell

A jak się to ma w starciu z realiami fizyki? Moja wiedza w tym temacie jest niewielka, choć nic nie sprawiło, bym zaczął się zastanawiać nad sensem istnienia tego czegoś, czy wydarzania się innego czegoś. Mogę jednak wszystkich zapewnić w jednej kwestii. Efektowne zwiastuny pełne soczystych odgłosów eksplozji powstały tylko po to, by napędzić tłumy. W Grawitacji kosmicznego dźwięku nie ma. Słychać głosy postaci, ich oddechy, w paru momentach bicie serca, Clooney raczy nas wesołym country, ale pierwsze skrzypce gra tutaj re-we-la-cyj-na muzyka Stevena Price'a. To ona pełni tu rolę dyrygenta emocji i odwala kawał dobrej roboty. Soundtrack jest niesamowity i dotrzymuje kroku technologicznej perfekcji tego widowiska.

Grawitacja bardzo namacalnie daje odczuć przerażający ogrom czarnej pustki kosmosu i to, jak mali i bezbronni wobec niej jesteśmy. To naprawdę straszny film, ale przy tym niezwykle poruszający dramat. To wirtuozerskie przedstawienie, które zasługuje na wszystkie możliwe słowa uznania, jakie w jego stronę płyną. Wszystkie nagrody we wszystkich technicznych kategoriach (łącznie z "największa liczba ogłuszonych po seansie widzów") Grawitacja ma zapewnione bez mrugnięcia okiem. Jeśli Lubezki nie dostanie niczego za zdjęcia, będę płatał. Myślę, że jest duża szansa na jakąś nominację (przynajmniej) dla Sandry i wielki kubeł medali dla Cuaróna, za doprowadzenie swojej wizji do tak czadowego finału.

Grawitację trzeba obejrzeć na jak największym ekranie (kto się zastanawia Imax czy tradycyjne kino, jedyna słuszna odpowiedź brzmi "IMAAAX!") i dać się porwać. A potem wyjść z kina z lekko ogłupiałym wyrazem twarzy. Kurde, chyba jednak nie udało mi się nie przechwalić tego filmu. No cóż... Przynajmniej kończę tekst z przeświadczeniem, że nie kłamię :)

Kinowa premiera: 11 października, a ode mnie: 9,567/10 :)

fsm
5 października 2013 - 18:20