Klasyka rocka alternatywnego. Recenzja albumu Jeffa Buckleya - Grace - rog1234 - 17 listopada 2013

Klasyka rocka alternatywnego. Recenzja albumu Jeffa Buckleya - Grace

Lata 90. XX wieku były okresem ekspansji wielu gatunków muzyki - rock alternatywny był jednym z najprężniejszych. Odskocznia dla ludzi niezainteresowanych propozycjami grunge'owców, muzyka lżejsza brzmieniem, cięższa emocjonalnie i ambitniejsza. Może nie powstał w tamtym czasie (R.E.M. debiutował już w 1983 roku), lecz albumy takie jak Automatic for the People wspomnianego R.E.M. lub The Bends i OK Computer Radiohead brały udział w gigantycznej popularyzacji takiego grania. Pośród tego wszystkiego pojawił się Jeff Buckley, młody wokalista, gitarzysta i kompozytor z Los Angeles. Po latach intensywnej pracy jako muzyk studyjny i koncertowania podpisał kontrakt z wytwórnią Columbia, którego efektem był wydany w 1994 roku album "Grace". Dzisiaj mija 16 rocznica śmierci artysty, więc wykorzystam tę okazję w celu przypomnienia jego jedynego kompletnego albumu studyjnego. 

Muzycznie album to mieszanka minimalizmu z wybuchowymi, czasem wręcz hałaśliwymi momentami. Pomimo podpisania albumu jako solowy, Jeff nie jest jedynym autorem materiału na płycie - powstaniu wielu utworów pomogli muzycy zebrani przez niego na potrzeby nagrania tej płyty. Znajdują się na niej również aż trzy covery, ale do nich przejdziemy później, bo są tu bardzo istotne. Pomimo tego wszystkiego najważniejszą i najlepszą rzeczą, jaką ten album ma do zaoferowania jest osobowość Buckleya - utalentowany, pewny siebie, raz przejęty i melancholijny, raz bezczelny i zawadiacki. Nie ważne czy śpiewa o swoich snach o "czarnej piękności", jak w spokojnym otwierającym album "Mojo Pin", żegna się z miłością w "Last Goodbye" lub boi się jej w przepełnionym niepokojem gęstym "So Real", jest szczery i autentyczny. Jego gra na gitarze nie ustępuje na krok. Zachowując prostą formułę tworzy mocno pierwotne dla rock alternatywnego riffy, zagrane jakby "pełnią życia" - każda nuta jest przepełniona emocjami i energią. Zarazem przesterowane riffy ("Eternal Life"), akordy gitary akustycznej ("Lover, You Should've Come Over") i niepokojące melodie ("Dream Brother") są zagrane z klasą godną mistrza swojego fachu. Pozostali muzycy obecni na płycie nie ustępują na krok, choć są wyraźnie wycofani i oszczędni w środkach - nie pozostawiają wątpliwości czyja to płyta.  

Celowo do tej pory w tekście pomijałem trzy utwory, których autorem nie jest Jeff. Pierwszym z nich jest "Lilac Wine", napisany w 1950 przez Jamesa Sheltona. W wykonaniu z "Grace" utwór ten to kolejny przykład tego przejmującego, gęstego minimalizmu, który spowija znaczną część albumu. Tekst o upijaniu się winem na złamane serce zdaje się pasować do Buckleya jak mało co. "Corpus Christi Carol" ciężko nazwać "coverem", ponieważ jest on dokładnie tym, na co wskazuje jego tytuł - wykonaniem angielskiej kolędy z XVI wieku, opartym na interpretacji brytyjskiego kompozytora Benjamina Brittena z 1939 roku. Ponownie oszczędnie zaaranżowana, zawiera jeden z najciekawszych popisów wokalnych na płycie - wysoki, kościelny śpiew, budujący niesamowitą atmosferę, pokazuje niebywałe umiejętności techniczne wokalisty. Trzymajcie się jednak, bo najważniejsze dopiero przed nami...

"Hallelujah".  Niewiele więcej muszę mówić, choć zachwyt popycha mnie do powiedzenia bardzo dużo. Napisany przez Leonarda Cohena w 1984 roku utwór folk rockowy nie odniósł oryginalnie sukcesu, lecz doczekał się wielu interpretacji. Krokiem w stronę omawianej w tym tekście wersji było wykonanie Johna Cale'a znanego z The Velvet Underground, które ukazało się w 1991 na składance coverów Cohena "I'm Your Fan". Z tej wersji już prosta droga do wykonania Jeffa Buckleya, które nadało temu utworowi status prawdziwie kultowego. Przejmujące, emocjonujące, porywające, mógłbym wypluwać z siebie superlatywy niczym karabin maszynowy, nie jestem w stanie opisać tego, co udało mu się tu osiągnąć. Najprostszym i najtrafniejszym sposobem, by opisać te 7 minut to "pasja". 


Technicznie płycie nie sposób cokolwiek zarzucić. Producent Andy Wallace (znany wtedy przede wszystkim z pracy ze... Slayerem) stanął przed trudnym zadaniem ujarzmienia muzyki Buckleya (który asystował mu przy produkcji), z którego wywiązał się po mistrzowsku. Gitary są plastyczne i żywe, sekcja przestrzenna i w swoim minimalizmie mocna, a wokal "wybija" się w ten właściwy sposób ponad wszystko. Jest to jedna z tych płyt, których warto posłuchać na wysokiej jakości sprzęcie, być może nawet z czarnej płyty - nadaje już pięknej muzyce wszystkich właściwych akcentów. 

Pomimo początkowo średniego odbioru i sprzedaży płyty, upływ czasu (zarazem przed, jak i po śmierci Buckleya) pomógł światu docenić "Grace" jako jedno z arcydzieł rocka lat 90.. Niestety śmierć poprzez utonięcie 17 listopada 1997 roku skończyła jego karierę gwałtownie. W 1998 roku ukazał się wprawdzie album "Sketches for My Sweetheart the Drunk", lecz jest on jedynie zbiorem demówek i zebranych już nagranych utworów. 
Nie każdemu spodoba się to, jaką osobą jest Jeff Buckley. Mimo tego "Grace" warto dać szansę, bo to klasyk, choć wciąż aktualny i porywający. 


Warto posłuchać
Mojo Pin - http://www.youtube.com/watch?v=NmwJY5OV4UM 
Lilac Wine - http://www.youtube.com/watch?v=5PC68rEfF-o 
Hallelujah -  http://www.youtube.com/watch?v=cQG7dZUnNLs
Lover, You Should've Come Over - http://www.youtube.com/watch?v=hXe1jpHPnUs 

rog1234
17 listopada 2013 - 16:56