Recenzja Resident Evil 4 Wii Edition - Antares - 31 maja 2014

Recenzja Resident Evil 4 Wii Edition

Antares ocenia: Resident Evil 4 (2005)
94

Uwaga, niniejszy tekst został napisany kilka lat temu i wygrzebałem go niedawno z archiwum. Stąd też można w nim rozpoznać nieco mniej formalny (żeby nie powiedzieć "szczeniacki") styl niż w moich nowych wpisach. Capcom pokazał dobitnie, że nawet w naprawdę znakomitej grze można jeszcze coś poprawić i sprawić tym samym, że wydanie konwersji ma sens i nie jest wyłącznie próbą łatwego zarobienia pieniędzy. Czy warto zagrać na kompatybilnym wstecznie  Wii w tytuł wydany wcześniej na Game Cube? Powiem krótko: cholernie warto!


Czwarta część Resident Evil, w kraju samurajów znanego pod nazwą Biohazard, była punktem zwrotnym w serii, która zaczęła przeżywać drobny zastój. Capcom w każdej swoim nowym tytule opierał się na podobnych zasadach, co dobitnie pokazało wydanie remake’u pierwszej części gry na Game Cube. Statyczne tła i określone z góry położenie kamery, ustawione w taki sposób by pokazywać  istotniejsze przedmioty w pomieszczeniu oraz skutecznie ukrywać położenie przeciwników by stworzyć element zaskoczenia. Zaczynało być to trochę nużące, biorąc pod uwagę, że poza drobnymi usprawnieniami mechanika walki była nadal prymitywna i „horror przetrwania” wynikał nie tylko z braków amunicji, ale również ze zmagania się z topornym sterowaniem.  Dlatego ilość zmian wprowadzonych w RE4 była wielkim szokiem zarówno dla fanów serii jak i dla wszystkich sympatyków survival horrorów. Oto tytuł  dotychczas nierozerwalnie związany ze snującymi się powoli hordami zombie przeniósł nas do Europy i wrzucił do hiszpańskiej, zamieszkałej przez agresywnych mieszkańców wioski, po której mogliśmy poruszać się w pełnym trójwymiarze i wesoło dekapitować kolejnych oponentów za pomocą pokaźnego arsenału.  Oprawa audiowizualna prezentowała na tamte czasy zapierający dech w piersiach poziom zarówno na NGC jak i wydanej parę miesięcy później wersji na Play Station 2.

Należy sobie jednak postawić pytanie, co po dwóch latach mogło usprawiedliwić wydanie na Nintendo Wii nawet tak dobrej pozycji jak RE4 biorąc pod uwagę, że konsola jest kompatybilna wstecznie i można w niej zagrać w wersję na Game Cube. Odpowiedź jest bardzo prosta, gdyż Wii zaoferowało RE4 coś czego na ten moment żadna inna konsola na rynku nie może- potencjał drzemiący w kontrolerach. Wprawdzie granie na padzie było całkiem w porządku lecz sterowanie Wiilotem jest tak wygodne i instynktowne, że nie zamieniłbym go na żadne inne. Wersję na PC specjalnie pomijam, bo brak wsparcia dla myszki oraz tragicznie zrealizowane sterowanie na klawiaturze, praktycznie wymuszające zakupienie pada powodują, że RE4 na blaszakach nie daje tak dużo radości jak na konsoli. Jak więc wersja na Wii wygląda w praktyce?  Poruszamy się za pomocą gałki analogowej na Nunchuck’u a za pomocą przycisków na Wii Remote wykonujemy wszystkie akcje, otwieramy menusy itd. Najistotniejsze jest to, że celownik znajduje się cały czas na ekranie i kierujemy nim celując kontrolerem w telewizor, a wciśnięcie spustu pod Wiilotem powoduje wyciągnięcie przez naszego bohatera broni. Możemy wtedy oczywiście strzelać oraz przeładować broń machnięciem ręki, czemu towarzyszą odpowiednie dźwięki wydobywające się z głośniczka w Wiimote’a. Niby drobiazg, a bardzo cieszy i czyni rozgrywkę bardziej klimatyczną. Gdy nie trzymamy spustu, machnięciami kontrolera zadajemy ciosy nożem. Niejednokrotnie przyjdzie nam również wymachiwać rozpaczliwie ręką podczas Quick Time Eventów lub gdy przyjdzie nam wyrywać się z objęć jakiegoś przeciwnika. Należy jeszcze zaznaczyć, że kamerą poruszamy trzymając spust i kręcąc gałką analogową na Nuchucku, a nie jak większości strzelanek na Wii, zbliżając celownik do rogu ekranu. Jest to rozwiązanie do którego trzeba się przekonać i przyzwyczaić, jednak po godzinie rozgrywki wydało mi się równie wygodne, a może nawet bardziej precyzyjne.

Zakładam, że nie każdy kto to czyta miał z czwartym Biohazardem do czynienia, omówię więc także wszystkie istotne kwestie dotyczące rozgrywki. Akcja gry dzieje się w 2004 roku w Europie, gdzie trafia Leon S. Kennedy. Ex policjant, obecnie członek U.S. Secret Service poszukuje Ashley Graham czyli porwanej córki amerykańskiego prezydenta. Trop prowadzi do małej wioski w Hiszpanii gdzie, jak się szybko okazuje, rządzi tajemniczy kult zwany Los Iluminados, a mieszkańcy wykazują dziwne, niezwykle agresywne zachowanie, nie przypominające jednak zombiech, z którymi Leon miał do czynienia w Resident Evil 2 podczas ucieczki z Racoon City. Gra w temacie fabuły oferuje więc coś zupełnie nowego, choć spotkamy tu kilku starych znajomych, lecz nie będę zdradzał kogo by nie psuć intrygi. Z racji zmiany przeciwników z bezmózgich i żądnych ludzkiego mięsa monstrów, na dużo sprawniejszych przeciwników gra nabrała nowego wymiaru. Ganados, bo tak nazywają się wyznawcy Los Iluminados, są umyślnie zarażeni pasożytem nazywanym Las Plagas. Cechuje się on tym, że ingeruje w proces myślowy nosiciela, czyniąc go odpornym na ból i posłusznym woli pasożyta-matki. Poza lekką ociężałością umysłową, Ganados porozumiewają się ze sobą i są bardzo skuteczni w walce potrafiąc okrążać naszego bohatera, rozbijać zaryglowane drzwi i używać broni białej, kusz, dynamitu a nawet piły łańcuchowej. Przeciwnicy nie wystawiają się bezsensownie na ostrzał, starają się zachodzić nas od tyłu i w miarę możliwości unikają lecących pocisków. Mimo to, gra nadal potrafi przestraszyć choć tutaj zamiast podnoszących się z nienacka zwłok pragnących skonsumować nasz mózg wywołujących efekt zaskoczenia, mamy raczej poczucie lekkiego przytłoczenia przez przewagę liczebną przeciwnika. Capcom znakomicie pokierował akcją tej produkcji, dzięki czemu cały czas towarzyszą nam skoki adrenaliny i poczucie zagrożenia. Porozmieszczane wszędzie wnyki, zrzucane nam na głowę ogromne głazy wymagające natychmiastowej ucieczki i szybkiego wymachiwania Wiimote’m czy pojawiające się w najmniej dogodnym momencie hordy Ganados potrafią spowodować, że zmysły gracza się wyostrzają a ruchy stają się nieco nerwowe.

W grze umieszczono też kilka zagadek, choć moim zdaniem jest to nieco za mała ilość, tym bardziej że nie były one nigdy w serii RE zbyt trudne. Rozgrywka sprowadza się tu więc przez większość czasu do strzelania i eksploracji, aczkolwiek to pierwsze dzięki sterowaniu sprawia, że dekapitowanie paskudnych Ganados daje olbrzymią satysfakcję. Poza hordami zwykłych „leszczy” przyjdzie nam też wysłać do piachu szereg bossów, będących w większości przypadków olbrzymimi, zmutowanymi potworami. Począwszy od stwora zamieszkującego jezioro, przez wielkiego El Gigante, kończąc na dziwnym insektoidalnym stworze sprawiającym wrażenie nieśmiertelnego,  walki z nimi wymagają wypracowania sobie określonej taktyki, niejednokrotnie pełne są szybkich QTE i do ostatniej chwili trzymają w napięciu. Jest to kolejny element, czyniący z recenzowanego tytułu pozycję znakomitą.  Z resztą nawet zwykły pojedynczy Ganados, po trafieniu w głowę może ukazać to co nim kieruje, czyli pasożyta. A wtedy lepiej do niego się nie zbliżać, bo bardzo szybko możemy utracić własną.

Można oczywiście zarzucać fabule, że jest gwałtem na klimacie budowanym przez wszystkie poprzednie gry spod znaku RE, ale należy traktować „czwórkę” jako coś zupełnie nowego. Niezwykle pozytywną zmianą jest tu dynamiczne prezentowanie fabuły. Nic tak nie denerwowało mnie w poprzednikach, jak snucie się po pustych korytarzach celem zabrania skądś jakiegoś przedmiotu lub poszukania wskazówki. Nie twierdzę, że bieganie i strzelanie to lepsze rozwiązanie gdyż to zupełnie inny typ rozrywki, ale muszę przyznać że uczynienie gry dużo bardziej dynamiczną wyszło jej na lepsze. Dzięki temu gra w Resident Evil 4 przypomina oglądanie dobrego filmu akcji z elementami horroru. Wprawdzie dialogi bywają trochę infantylne, lecz daje to całkiem ciekawy efekt. Coś jakby wysłać Jamesa Bonda do walki z kultystami i mutantami. Fanatycy serii będą narzekać, że Ganados strzelający z kuszy bądź, pod koniec gry, z karabinu maszynowego to zupełnie nie jest stary dobry Biohazard. Zgodzę się z tym, ale nadal będę uważał że mamy do czynienia z cholernie dobrą grą, tylko po prostu opartą na innych założeniach. Walka z przeważającymi siłami przeciwnika, eksploracja tajemniczo i ponuro wyglądających lokacji czy pilnowanie, by nic nie stało się chronionej przez na Ashley tworzą doskonała mieszankę. 

Ukończenie podstawowego trybu fabularnego wymaga blisko 20 godzin co jest znakomitym wynikiem w przypadku gry tego typu, w dobie tworzenia jak najkrótszych produkcji i wyciągania od graczy pieniędzy za pomocą dziesiątek DLC.  Przez ten czas akcja nie pozwoli nam się nudzić ani przez chwilę, choćby ze względu na zmieniające się lokacje, które przyjdzie nam zwiedzać. Ponura wioska w której ze stogów siana wystają ludzkie szczątki, kopalnie wraz z infrastrukturą do obróbki rudy, wielkie jezioro i towarzyszący mu system tam,  bagna, olbrzymi zamek pełen pułapek i tajnych przejść, antyczne ruiny czy wreszcie wyspa z laboratorium badawczym oraz platforma wiertnicza. Do tego dochodzą dodatkowe misje z Adą Wong w roli głównej, oraz tryb Mercenaries, który z racji na szybko rosnący poziom trudności potrafi być prawdziwym wyzwaniem. Elementem wydłużającym rozgrywkę jest również system skarbów i pieniędzy. W grze umieszczono neutralnych kupców mających do zaoferowania bronie wraz z opcjami upgrade’u, lecznicze spraye, mapy skarbów oraz coraz większe walizki, o których napiszę nieco później. Amunicji handlarze nie posiadają, dlatego nadal trzeba nią skutecznie zarządzać. Fundusze pozyskujemy z ciał przeciwników oraz znajdując poukrywane w różnych miejscach świecidełka. Niektóre z nich posiadają sloty na drogie kamienie, po zapełnieniu których wrasta kilkukrotnie ich wartość. Trzeba przyznać, że autorzy ukryli tego przed graczem bardzo dużo i praktycznie za każdym nowym podejściem do RE4 odkrywałem w niej jakiś nowy schowek z kosztownościami.

Arsenał udostępniony w grze jest bardzo duży a co najważniejsze, nie opiera się on na starej jak gry video zasadzie „im później, tym mocniejsze pukawki”. Każda broń ma nieco inne statystyki, odpowiednio zmieniające się po kupowanie dla niej usprawnień. Nie ma więc tu jednej recepty na sukces np. możemy wybrać między pistoletami wolniejszymi a zadającymi większe obrażenia, oraz szybkostrzelnymi, posiadającymi szansę na trafienie krytyczne przy strzale w głowę. Nowością są tu trzy rodzaje granatów, bardzo skuteczne w walce z dużymi grupami przeciwników. Nie znajdziemy ich jednak w grze zbyt wiele. Podobnie sprawa ma się z wyrzutniami rakiet i granatnikami. Są tak drogie i zajmują tyle miejsca w ekwipunku, że zwyczajnie nie opłaca się ich kupować. Dużo lepsze jest celne strzelanie w słabe punkty przeciwników. Bo należy dodać, że walka nie opiera się tylko na celnym rozdawaniu headshotów. Z racji tego, że strzelać możemy jedynie gdy się nie poruszamy, cały czas musimy myśleć taktycznie i odpowiednio się przemieszczać. Warto czasem np. postrzelić przeciwnika w nogę by spowolnić pościg, lub podbiec do chwilowo zamroczonego celnym strzałem delikwenta po to, by po wciśnięciu klawisza A posłać go celnym kopniakiem na ziemię, przewracając przy okazji kilku jego kolegów.

Kolejnym dużym plusem czwartej części Residenta jest również wygodny system zarządzania zasobami. Lecznicze zioła oraz amunicję, podobnie jak pieniądze pozyskujemy z ciał przeciwników jak również przeszukując wszelkie szafki i schowki jak również masowo rozbijając skrzynki, beczki czy wazy. Podpowiem, że w zamku warto również zaglądać za obrazy przedstawiające przywódcę Los Iluminados. Wszystkie dobra z wyjątkiem kluczy, przedmiotów związanych z fabułą oraz kosztowności zabierają określoną ilość miejsca w ekwipunku, który przedstawiono w formie walizki. Sprzęt zajmuje tam pewną ilość segmentów, podobnie jak w serii Diablo. Jest to bardzo dobre rozwiązanie bo każe nam się dwa razy zastanowić czy wolimy dokupić celownik optyczny do karabinu snajperskiego, czy lepiej zostawić sobie miejsce na spray leczący. Jest to też lepsze niż średnio logiczne rozwiązanie z poprzednich części gry, gdzie klucz zajmował „w kieszeni” tyle samo miejsca co karabin maszynowy.  Jedyne do czego mogę się przyczepić w kwestii wyposażenia, to konieczność otwierania walizki za każdym razem gdy chcemy zmienić aktualnie używaną broń. A wystarczyłoby wprowadzić jakiś system skrótów klawiszowych jak choćby zrobiono to w konsolowej wersji Oblivion’a.  Możemy za to łączyć i używać przedmioty „na gorąco” zaraz po podniesieniu ich z ziemi co jest znakomitym rozwiązaniem i totalnie nie mogę zrozumieć, dlaczego zostało później usunięte z Resident Evil 5.

W kwestii oprawy audio-wizualnej można powiedzieć tyle, że silnik graficzny choć tworzony z myślą o konsolach starszej generacji,  zestarzał się z godnością i cały czas może robić wrażenie. Z racji atmosfery gry nie można mówić o tym, że otoczenie lub modele postaci wyglądają „ładnie” bo ich zadaniem jest straszyć a nie wzbudzać pozytywne wrażenie estetyczne. Napiszę więc, że nadal bardzo dobrze swoje przeznaczenie wypełniają. Co prawda rażą trochę powtarzające się modele przeciwników, ale gwarantuję że przez calutką grę ani razu nie będziecie mieli poczucia, że coś zostało zrobione pośpiesznie czy bez polotu. Mimo, że świat przedstawiony w RE4 jest brudny i ponury, zawiera bardzo przyzwoitą ilość detali i nawet dzisiaj może cieszyć oko efektami. Co istotne oprócz klasycznego 4:3, gra działa oczywiście w trybie 16:9 i wspiera opcję 480p więc z wersji wydanych na konsole, ta wygląda najlepiej. Zdaję sobie również sprawę, że ze względu na to iż Wii posiada architekturę zbliżoną do Game Cube’a nie dałoby się z konsoli więcej w temacie grafiki wycisnąć.  Muzyka prezentuje zaś standardowy residentowy poziom. Nie jest być może szczególnie epicka, ale spełnia dobrze swoje zadanie podnosząc poziom adrenaliny i komponując się z tym co widzimy na ekranie. Mamy tu więc zarówno ponure kawałki towarzyszące nam w eksploracji kolejnych lokacji, jak i szybkie i dynamiczne utwory podczas pościgów lub walk z bossami. Z kolei okrążenie przez hordę Ganados, zamkniętych w małej chatce bohaterów wiąże się z podkładem rozpaczliwym i nerwowym, doskonale odnoszącym beznadzieję sytuacji. Mówiąc o oprawie graficznej należy dodać, że gra jest krwawa i nie bez powodu pojawia się na jej początku informacja, że zawiera sceny gore oraz wulgarny język. Wprawdzie wszystkie obelgi jakie przyjdzie nam usłyszeć wykrzykiwane są w ojczystym języku Ganados, czyli po Hiszpańsku, jednak należy zaznaczyć, że zostały w grze umieszczone i nie są ugrzecznione. Zainteresowanym polecam tłumaczenia w necie. Z kolei w przypadku gore, wystarczy pograć chwile by zrozumieć, że eksplodujące po celnych trafieniach głowy, boss przerywający się na pół i pełzający tylko górną połową ciała, czy ukryte w oborze sterty trupów po których pełzają robaki są mocnym widokiem. Pod tym kątem, gra prezentuje się ostrzej niż nawet jej następnik, czyli Resident Evil 5. Przeciwnicy Wii twierdzący, że na ten sprzęt wychodzą jedynie gry dla „mamusi i tatusia” mogą więc swoje docinki darować. Jest to z resztą dobry temat na podcast lub felieton, który w swoim czasie zapewnie popełnię.

Do kogo adresowany jest więc Resident Evil 4: Wii Edition? Myślę, że przede wszystkim do ludzi którzy nie mieli szczęścia poznać tego tytułu wcześniej, lub raczej właśnie mieli szczęście nie grać weń wcześniej, bo teraz mogą przeżyć przygodę z jego najdoskonalszą wersją. Grę mogę również polecić wszystkim posiadaczom Wii, którzy chcieli by zagrać w jakiś dorosły, długi i trzymający w napięciu tytuł. Należy pamiętać, że jest to jedna z najlepszych gier dostępnych na tę platformę i moja ocena nie jest odosobniona, gdyż Famitsu wystawiło jej notę 38/40. Z perspektywy osoby, która grała w ten tytuł wcześniej kilka razy i zna go praktycznie na pamięć również uważam, że warto zagrać w wersję na Wii. Jeśli ktoś próbował więc zainteresować się czwartą częścią Biohazard parę lat temu i nie do końca przypadła mu do gustu, może jest to dobra okazja do ponownej próby, gdyż nowe sterowanie nadaje tej pozycji zupełnie innego wymiaru. Oczywiście mógłbym się przyczepić, że poza wrzuceniem do gry wszystkich elementów, które były dotychczas umieszczone w poprzednich wersjach, Capcom nie dodał nic nowego. Ciekawy byłby dodatkowy, arcywymagający poziom trudności, lub system specjalnych osiągnięć połączony z tabelami wyników online. Ale równie dobrze mógłbym narzekać, że Ashley mogłaby wystąpić w bikini a Ada Wong w koronkowej bieliźnie. Resident Evil 4 to pozycja obowiązkowa dla każdego fana dobrych gier akcji z elementami horroru która pokazała, że na Wii potencjał kontrolerów może być doskonale wykorzystany nie tylko przez programistów z Nintendo. 

Antares
31 maja 2014 - 16:11