Spojrzenie w przeszłość: Painkiller – Heaven’s got a Hitman - Norek - 3 czerwca 2014

Spojrzenie w przeszłość: Painkiller – Heaven’s got a Hitman

Minęła już ponad dekada od czasu, gdy Painkiller po raz pierwszy ujrzał światło dzienne. Gra została bowiem stworzona w 2004 roku przez polskie studio People Can Fly. Ten niezwyczajnie zwyczajny FPS okazał się, przynajmniej w moim odczuciu, grą nad wyraz dobrą, mimo swojej do bólu liniowej struktury i zapewniał kilka godzin intensywnej, emocjonującej zabawy. Przypomnijmy więc, po tych dziesięciu latach, czym właściwie jest Painkiller i co zdecydowało, że pozytywnie zapisał się w pamięci wielu graczy na całym świecie.

Przeciwników, których trzeba pokonać w grze, są setki.
Źródło: pcarena.pl

Fabuła nie jest skomplikowana, jednakże ze względu na typ gry i przebieg rozgrywki nie można tego uznać za jakąkolwiek wadę. Główny bohater, wraz z miłością swojego życia, ginie w tragicznym wypadku samochodowym. Podczas gdy jego wybranka serca trafia do miejsca, które śmiało można nazwać niebem, Danielowi zostaje wyznaczone inne zadanie. Przed połączeniem się ze swoją ukochaną musi on pokonać (w pojedynkę, a jakże) czterech generałów, którzy dowodzą armiami samego Lucyfera, rzekomo przygotowującego się do ataku na siły niebiańskie. Cóż, jak widać pomysł jest do bólu oklepany – mamy tutaj tragiczną śmierć, walki na linii piekło-niebo oraz superbohatera - jednoosobową armię, który pokonując kolejne piekielne etapy ma się rozprawić z najpotężniejszymi postaciami zaświatów. Na szczęście fabuła gra tutaj tylko drugie skrzypce, dlatego powinno się ją przyjąć z dużym przymrużeniem oka. Tak skonstruowana pozwala jednak w nieskrępowany sposób na przedstawienie hord przeciwników w kolejnych poziomach, jakie przyjdzie zwiedzić graczowi.

A trzeba przyznać, że lokacje, jakie zaprezentowało w grze rodzime studio, są bardzo zróżnicowane, dlatego nie ma tutaj mowy o nudzie. Każdy poziom różni się od poprzedniego nie tylko budową, czy przeciwnikami, których można na nim spotkać, ale także detalami (w granicach rozsądku oczywiście), dzięki czemu można od czasu do czas zawiesić oko na jakiejś kapliczce, czy budynku (nie mówię tu oczywiście o efektach graficznych, bardziej będzie to gratka dla osób lubiących pewne „architektoniczne zróżnicowanie”). Ze względu na przebieg gry wiele pomieszczeń to duże, przestronne miejsca, co pozwala na ciągłe pozostawanie w ruchu podczas walki. Co przyjdzie więc zwiedzać w drodze do centrum piekła? Przede wszystkim cmentarz, opuszczone świątynie oraz różne katakumby. Z mniej oczywistych lokacji mamy tutaj operę (a w niej niejednego upiora), bazę wojskową oraz więzienie. Rozmaici przeciwnicy uraczą także gracza, który zdecyduje się na odwiedzenie wariatkowa, czy nawiedzonego miasta. Przygoda kończy się, jakżeby inaczej, w piekle, gdzie na gracza czeka ostatni przeciwnik, sam Lucyfer.

Jeden z bossów, Necrogigant.
Źródło: painkiller.ugu.pl

Warto w tym momencie wspomnieć właśnie o przeciwnikach. Są oni różni, zależnie od poziomu, na którym toczy się rozgrywka, jednak, co oczywiste, czasem się powtarzają. W grze można uświadczyć kościotrupów biegających z mieczami, bądź zakapturzonych mnichów z wielkimi toporami. Zdarzają się również piekielni motocykliści, zombiaki, czy latające na miotłach wiedźmy oraz chodzące po ścianach stwory. Trzeba przyznać, że gama przeciwników, jacy uraczą gracza jest dość różnorodna i mimo, że pokonuje się ich w trakcie gry setki, jeśli nie tysiące, nie nudzą się one za szybko, szczególnie, że nie żyją zbyt długo oraz dlatego, iż posiadają różne, lekko się od siebie różniące, wersje. Oprócz „podstawowych” oponentów w Painkillerze przeciwnikami są również wspomniani wcześniej czterej generałowie, dowodzący armiami piekieł, a także sam Lucyfer. Pełnią oni w grze role bossów, a walki z nimi są zwieńczeniem każdego z pięciu rozdziałów. I tak Danielowi przyjdzie się zmierzyć z Necrogigantem, potężnym olbrzymem, który potrafi wgnieść w ziemię gracza oraz wywołać małe tornado, Potworem z bagien, atakującym za pomocą trującego śluzu przebrzydłym stworem, Thorem, walczącym swoim wielkim młotem oraz Alastorem, latającym demonem, potrafiącym dodatkowo ziać ogniem. Na deser graczowi dane będzie pokonać samego pana ciemności, Lucyfera. Walki z bossami są schematyczne, jednakże emocjonujące i stanowią miły przerywnik od pokonywania hord słabszych przeciwników.

Walczyć z przeciwnikami trzeba mieć czym, a i tutaj Painkiller nie zawiódł. Co więcej – dostarczył tylko pięć rodzajów broni, jednakże każdej można użyć w trybie normalnym oraz alternatywnym, w dwóch przypadkach łącząc oba. Podstawową bronią Daniela jest … Painkiller. Broń ta, przyczepiona do jego ręki, służy głównie do sieczenia wrogów, którzy podejdą zbyt blisko gracza (wirujące ostrze, które dodatkowo można wypuścić na odległość). Drugim trybem tej broni jest wystrzelenie wiązki lasera, rażącej przechodzących przez nią wrogów. Następnie do dyspozycji gracza zostają oddane dwie, bardziej konwencjonalne pukawki – potężna strzelba, której dodatkową, zdecydowanie ciekawszą, możliwością jest zamrażanie przeciwników oraz wyrzutnia rakiet, połączona z minigunem. Najlepsze jednak zostawiłem na koniec – nieśmiertelna kołkownica, pozwalająca na przybijanie do ściany wrogów za pomocą metrowych, drewnianych kołków (połączona jest z wyrzutnikiem granatów), a także „miotacz” shurikenów, którego drugim trybem ognia jest rażenie prądem (aż się łezka w oku kręci na wspomnienie „spawary” z Unreal Tournament). Wystrzelonego shurikena można także naładować ładunkiem elektrycznym, dzięki czemu przyczepiony do przeciwnika bądź ściany razi wrogów, którzy wejdą w jego zasięg. To właśnie shurikeny oraz niezapomniana kołkownica sprawiły, że w Painkillerze bawiłem się tak dobrze.

Zabawa w elektryka jeszcze nigdy nie była tak przyjemna.
Źródło: gry.gadzetomania.pl

Painkiller nie jest grą wybitną, o głębokiej fabule, czy wyrafinowanym gameplayu. Rozgrywka jest prosta w założeniach – jedynym zadaniem gracza jest pokonywanie kolejnych hord przeciwników i przebijanie się przez następne poziomy. I oto właśnie chodzi! Ta prostota czyni Painkillera grą, która daje tak dużo frajdy, a przecież to jest w elektronicznej roz(g)rywce najważniejsze. Świetnie skonstruowane poziomy, zróżnicowani przeciwnicy, potężni bossowie oraz ciekawe bronie – wszystko to składa się na przednią zabawę, jaką zapewniło studio People Can Fly. Dodatkowo etapy zostały okraszone muzyczką, sprzyjającą bezstresowemu zabijaniu przeciwników. Czy trzeba czegoś więcej? Gra będzie idealna jako środek przeciwbólowy po ciężkim i męczącym dniu. Może warto na nowo podpisać pakt, choćby na kilka wieczorów?

Norek
3 czerwca 2014 - 20:23