Retro Granie #02 na GB - recenzja gry - Castlevania: The Adventure - hongi - 25 grudnia 2014

Retro Granie #02 na GB - recenzja gry - Castlevania: The Adventure

Retro Granie to (kolejny) nowy cykl na moim blogu. Zajmę się w nim tematyką starych gier, które kreowały mnie jako gracza lub nie natrafiłem wcześniej na nie. Postanowiłem oddzielić, to co nowe, od tego co stare, bardzo wyraźną kreską. Jeśli gra nie znajduję się w encyklopedii GOLa, no to znaczy, że jest to już klasyk gatunku. Wszystkie gry z NESa, SNESa, PSXa itd. będę traktował jako retro, natomiast gry na PS2, XBOXa i cała nowsza generacja, pozostają pod szyldem Kolorowych Pikseli. Tyle jeśli chodzi o ogłoszenia. Przejdźmy do konkretów. Zapraszam na spotkanie z pierwszym retro tytułem jakim jest Castlevania: The Adventure na Game Boya.

Historii nigdy za wiele

Castlevania: The Adventure to pierwsza gra jaka pojawiła się na przenośną konsole Nintendo. Ukazała się w roku 1989, tuż przed wielkim hitem jakim był Castlevania III: Dracula's Curse i choć czerpała dużo w poprzednich dwóch odsłoń, była tylko dodatkiem do dużo większej i lepszej trójki. Game Boy nie mógł dorównać wydajnością Nesowi i dlatego gracze częściej sięgali po trylogie niż po mniejszego braciszka. W grze wcielimy się w rolę przodka Simona Belmonta, Christopher Belmont, który jako jeden z pierwszych pokonał Dracule i uratował świat przed ciemnością.

Coś tu nie pasuje

Po odpaleniu gry, od razu rzuci nam się brak kolorów. Nintendo wraz z  Game Boyem, był jednym z pionierów przenośnych konsol, ale kolorowe ekrany były dopiero w fazie testów i miały ukazać się dobre kilka lat później. Sterowanie na szczęście zostało nie zmienione i gracz grający we wcześniejsze gry, szybko odnajdywał się w rozgrywce. Do ciekawostek należy fakt, że gra oferuje trochę zmieniony gameplay. Belmont nie wchodzi po schodach, jak to miało miejsce w trylogii, ale wspina się po linach. Takie rozwiązanie, daje mieszane uczucia, gdyż niby to Castlevania, a z drugiej strony przypomina bardziej rozgrywką innego bohatera Nesa, jakim był Mario Bros wspinający się po roślinkach.

Jaki mały ten zamek?

Cała gra składa się z czterech plansz, każda z odrębną stylizacją i muzyką. Przed wkroczeniem do komnaty Draculi, zwiedzimy cmentarz wypełniony nagrobkami i chodzącymi trupami. Drugi level wrzuca nas do ciemnych jaskiń i lochów. Na kolejnych poziomach dostajemy zamek Draculi, pełnego pułapek. Nasz bohater, musi ciągle uważać na przesuwające się ściany lub kolce wychodzące z podłóg. Przeszkadzający wrogowie, nie ułatwiają nam zadania. Dobra koordynacja i perfekcyjne wyczucie odległości, jest tutaj niesamowicie ważna.

Broń jaka broń?

Simon Belmont był mistrzem we władaniu biczem. Nie dziwi mnie więc, skąd nabrał takich umiejętności. Miał to we krwi. Christopher Belmont jest także specjalistą od tego rodzaju broni. Dodatkowo, gdy ulepszymy swój bicz na drugi poziom, możemy strzelać z niego kulami ognia i ranić przeciwników na odległość. Niestety, coś takiego jak dodatkowa broń, która jest nieodzownym aspektem trylogii, tutaj została pominięta. Tak więc, pozostaje nam tylko polegać na naszym marnym biczu i skromnych umiejętnościach taktycznych.

Gdzieś już widziałem tego potwora?

Przeciwników w grze, można policzyć na palcach jednej ręki. Każdy poziom, otrzymał kilka bestii, która od czasu do czasu starają nam się przeszkodzić, w dotarciu do swego pana. Walczyć będziemy z małymi nietoperzami, zombie, czy uzbrojonymi w piki rycerzami. Niekiedy, zaskoczy nas turlające się oko lub ognista kula, która została wypluta przez smoczą wieżyczkę. Bossowie to już dobrze skrojeni przeciwnicy, do których trzeba podejść kilka razy, by nauczyć się ich ruchów i poznać słabe punkty. A sam Dracula posiada (jak we wcześniejszych grach) dwie oblicza do pokonania.

Trochę narzekania

Castlevania: The Adventure to bardzo trudny i wymagający tytuł, który doprowadzi gracza do szewskiej pasji. Sprawdziłem. Trening, trening i jeszcze raz zapamiętywanie. Ta gra jest fantastycznym przykładem, że same umiejętności nie wystarczą, by zobaczyć napisy końcowe. Trzeba zapamiętywać sekwencje, rozmieszczenie poziomów oraz zachowanie przeciwników. Tutaj nie ma miejsca na błąd. Każdy level musi zostać przez nas wyspecjalizowany. To jedyna wada tej gry. Gdy poradzimy sobie z tym jednym problemem, samo dojście i pokonanie Draculi, nie zajmie nam więcej niż pół godziny.

Podsumowanie

Nie warto jest wypatrywać na konsolę Game Boy, wybitnych tytułów. Przykład Castlevania: The Adventure pokazuję, że solidność, może też bawić. Gry na przenośną konsole Nintendo, miały być fajne, szybkie, akurat na wycieczkę do rodziny lub znajomych. Castlevania od początku swego istnienia dawała graczom wyzwanie, które trzymało godzinami przy ekranie. I nadal tak robi. Nie ważne czy to jest wersja na Game Boya, czy NESa, wciąż krew nas zalewa, gdy chcemy dotrzeć do komnaty Draculi. Moja ocena pomimo frajdy z grania, to tylko sześć za krótkich skoków, na dziesięć podejść do Draculi. Czyli gra, która czerpie z pierwowzoru, to co najlepsze i najbardziej wkurzające. 

Inne moje recenzje retro gier:

1. Metal Gear

hongi
25 grudnia 2014 - 16:28