Nostalgiczna podróż w przeszłość #2 - Prey - GeneticsD - 12 maja 2016

Nostalgiczna podróż w przeszłość #2 - Prey

Nadszedł najwyższy czas, aby omówić drugą produkcję, która wkradła się w oblicza nostalgicznej podróży w przeszłość. Sporo zastanawiałem się, którą ująć jako kolejną, czy może ustalić wszystko według jakiejś chronologii. Koniec końców zdecydowałem się jednak na chaos, czyli przypominanie o grach bez żadnego logicznego wyjaśnienia, czy konkretnego argumentu. Ot moje widzimisię.

Tak więc w ten majowy dzień rzucamy na ruszt (jak każdy prawdziwy Polak) dobrego, soczystego kotleta z najlepszej wołowiny jakim był Prey. Tym bardziej, że w tym roku stuka 10. rocznica wydania. Okrągłe urodziny trzeba święcić należycie!

Prey wyszedł w 2006 roku, chociaż pierwsze pogłoski słyszano już w 1995 roku, jednakże po kilkuletnich planach projekt odrzucono. Ten z kolei odrodził się niczym feniks z popiołów w 2005 roku. Nie wiadomo z jakiego powodu gra została pierwotnie odrzucona. Brak finansów, ludzi do pracy, a może po prostu brak dobrych pomysłów? Właściwie nie jestem sędzią, który może wydać w tej sprawie, sprawiedliwy osąd, jednakże ja osobiście stawiałbym na trzeci, przytoczony przeze mnie, aspekt. Dlaczego? Z bardzo prostego powodu. Prey dotarł do mnie dość późno, a zagrałem w niego w jeszcze bardziej oddalonym czasie, jednakże od razu skojarzyłem go z filmem Wojna Światów, w którym główną rolę grał Tom Cruise. Oczywiście mogę się mylić, jednakże z mojego punktu widzenia film stanowił ogromną dozę inspiracji dla twórców gry, co można głównie zauważyć poprzez wprowadzenie połączenia organiczno-technologicznego w świat sci-fi.

Produkcja zalicza się do pierwszoosobowych shooterów i chociaż posiada ona wiele zagadek, czy po prostu etapów, kiedy to trzeba przestać przeć ślepo naprzód i pomyśleć przez chwilę, to jednak głównie strzelamy do wchodzących nam pod lufę obcych.

Jak wszystko się jednak zaczyna? Wcielamy się w postać indianina Tommy'ego, który to przesiaduje w jednym z wielu amerykańskich, obskurnych barów, gdzie życie toczy się innymi torami. Od razu dowiadujemy się również, że najbliższymi osobami głównego bohatera są jego dziewczyna, czyli barmanka oraz dziadek, który prawi kazania i przepowiada nagłą apokalipsę. Jak na nieszczęście młodego gniewnego, staruszek wypaplał koniec świata rychło w czas. Jakieś dwie minuty później otrzymujemy komunikaty o dziwnych światłach przemierzających Amerykę, a następnie zostajemy sami wciągnięci przez niewyjaśnione źródło światła. Następnie zostajemy przerzuceni do ogromnego statku kosmicznego i nagle sytuacja staje się klarowna. To kosmici przylecieli na Ziemię, aby wyplenić jej mieszkańców i użyć prawdopodobnie jako pokarmu. Na całe szczęście Tommy ratuje siebie i wdaje się w długą drogę, aby odbić ukochaną, a następnie położyć kres najeźdzcom z kosmosu.

Zarys fabuły może wydać się Wam nie za bardzo oryginalny i taki właśnie jest. Dość oklepany schemat, przewidywalny, jednakże jest w nim coś ckliwego, budzącego rządzę krwi oraz zemsty. W czasie podróży odkrywamy wiele tajemnic, które są związane między innymi z pochodzeniem ludzkości, czy niechcianymi pasażerami na pokładzie statku. W naszej podróży ciągle towarzyszy nam głos, utożsamiany z kimś, bądź czymś w rodzaju matki statku. A po dłuższej rozgrywce przekonujemy się, że tak naprawdę stanowimy wybrańca przepowiadanego od pokoleń, co dodatkowo potęguje uczucie przejedzenia się tego typu historią. Oto wielki wybraniec zstąpił z Ziemii, aby położyć kres obcym i ich nawykami. Nieco sztampowo, prawda? Całość nadrabia jednak rozgrywka.

Skoro shooter, to i broń musi być niezła, tak? I tutaj ja osobiście się nie zawiodłem, gdyż jako, że jesteśmy na statku kosmitów, to prawie cała broń jest właśnie pochodzenia kosmicznego. Oprócz narzędzia, którego Tommy używa do walki z bliskiej odległości (klucz francuski). Tak więc, każda z broni jest wyskotechnologicznym urządzeniem, który posiada wiele organicznych wstawek. I tak np. granaty to małe, trzynożne stworzenia (chowane w kieszeni), a jedna z broni posiada jakieś żyjące i ruszające się istoty w środku. Ważne jest jednak to, że zachowują one dość mroczny oraz ohydny klimat dzieła. Każda z broni posiada atak podstawowy, jak i alternatywny i tak oto pierwszy karabin może strzelać w miarę szybko, kiedy trzymamy go przy biodrze, ale używając prawego klawisza myszy, zamieniamy go w prawdziwą snajperkę, która grzeszy mocą. Między innymi dostaniemy także coś na kształt shotguna oraz minigun'a z granatnikiem. Każdy rodzaj broni znajdujemy po wybranym etapie, tak więc nie mamy dostępu od razu do wszystkich. Z czasem gra robi się coraz to trudniejsza, więc i uzbrojenie musi ulec nieco zmianie. Nie ma tutaj żadnego rodzaju upgrade'ów, jednakże w shooterze trudno tego wyczekiwać. Poza tym, broń jest na tyle dobrze, klimatycznie zrobiona oraz efektowna, że aż nie myśli się o jakichkolwiek ulepszeniach.

Rzeczą, która chyba najbardziej podoba mi się w grze jest podział na rozdziały. Czemu? Z prostego powodu. Każdy z rodziałów to około 30 minut gry, więc w łatwy sposób można sobie dzielić tą rozgrywkę na wiele sposobów. Ja oczywiście przechodziłem jeden, bądź dwa rozdziały naraz, gdyż na więcej po prostu nie miałem ochoty. Właśnie ta maksymalnie godzinka z produkcją jest według mnie idealna, gdyż nie zawala nam innych, dziennych obowiązków, a możemy poczuć się zrelaksowani, chociaż nie ukrywam, że czasami chciałem przejść drugi rozdział i wyłączyć grę w cho****, gdyż po prostu niektóre etapy, gdzie niezbyt wiedziałem co mam zrobić, po kilku minutach wpieniały mnie niemiłosiernie. W końcu zawsze okazywało się, że rozwiązanie miałem pod nosem i głównie chodziło tutaj o zabawę grawitacją, bądź duchem. I tutaj idealnie klaruje się nam wygląd samych „zagadek”. Potrafią wkurzyć, oj potrafią. Ale ich rozwiązania są tak naprawdę prostsze niż może się to wydawać na początku. Gracz najgorsze co może zrobić to przekombinować rozgrywkę. Mamy tutaj więc dużo chodzenia po antygrawitacyjnych chodnikach, przechodzenia pól siłowych, zmieniania grawitacji, czy naciskania wszelakich rodzajów przełączników. Według mnie, to jak na shooter przyzwoicie.

Grafika. To aspekt ważny, lecz nienajważniejszy. Wyciśnięto tutaj wszystko co można było z silnika użytego również przy Doomie 3, czyli id Tech 4. Z resztą, rzućcie okiem na screeny z Preya oraz Dooma. Widzimy podobieństwa, ale w opisywanej przeze mnie grze, wszystko prezentuje się nieco lepiej. W 2006 roku uważano ją pewnie za jakość najwyższej próby, za największy hiperrealizm ever, ale oko gracza, które widziało już Wiedźmina 3, The Division, czy jakąkolwiek inną, świeżą produkcję, popatrzy z politowaniem na coś, co 10 lat temu robiło ogromne wrażenie. Ja mam to szczęście, że bliżej mi do podziwiania starszych gier niż wyśmiewania, ale to już raczej kwestia personalna.

No dobra, to teraz może napiszemy coś o wcześniej wspomnianym duchu. Nie mamy do niego dostępu od początku. Taka możliwość pojawia się dopiero po pierwszej wizycie w zaświatach. Od tamtej pory możemy w każdym momencie użyć duchowej wersji Tommy'ego, aby pokonać przeciwników strzelając do nich z łuku, przejść przez pole siłowe, bądź uruchomić, którąś z platform, tak by nasze ciało przemieściło się w inne miejsce. Z reguły miejsca, gdzie należy użyć opcji ducha są oznakowane pewnego rodzaju wypalonym symbolem słońca. Możecie być pewni, że coś znajdziecie w tym miejscu. Strzały są generowane za pomocą dusz zbieranych z pokonanych przeciwników, więc nie możecie nim strzelać bez końca. Jest on raczej używany do „małych wypadów”, bądź w momencie, kiedy skończy się Wam amunicja podstawowa. Ciekawą sprawą jest fakt, iż po każdej śmierci, nie otrzymujemy loading screena, a coś w stylu minigry. Zostajemy wrzuceni na niewielką arenę, gdzie na środku wisi w powietrzu nasze ciało, a wokół latają niebieskie oraz czerwone stwory. Jako duch musimy strącić jak najwięcej stworzeń, gdyż te dają nam boost do odpowiednio, magii oraz zdrowia.

Na osobny akapit zasługuje klimat gry. Jest to świetna, mroczna wersja sci-fi. Na każdym kroku będziemy widzieć obleśnych przeciwników, którzy pewnie są hybrydami różnych stworzeń, niejednokrotnie spotkamy poćwiartowane ciała, czy leżące tkanki podarte na strzępy. Do tego wszędzie ta śluzowa tkanka organiczna kosmitów, która napaja nas niepokojem. Wpada nam wtedy do głowy myśl, czy to nie ludzie są właśnie przerabiani na tego typu materiał biologiczny. W każdym razie, rozdziały podkreślają swój mrok i pokazują, że twórcy puścili wodze fantazji, tworząc straszne/okropne rzeczy, które na pewno nie nadają się dla najmłodszych graczy. Warto tutaj nadmienić, że rozdziały nie stanowią masy tego samego. Są to różne dania, serwowane w małych częściach i tak wychodzi na to, że różnią się więcej, bądź mniej od siebie, a więc gracz nie nudzi się.

Największą bolączką produkcji są chyba niezbyt zróżnicowani przeciwnicy, co odrobinkę mnie boli. Prey ma ogromny potencjał, który mógł zostać jeszcze trochę rozwinięty za sprawą dodatkowych dwóch, trzech typów wrogów. Przy pierwszym podejściu nie za bardzo mi to przeszkadzało, ale po małej refleksji i kilku oddalonych w czasie partyjkach, ten wniosek nasuwa się sam. Oprócz tego moim zdaniem twórcy nieco spartolili sprawę poprzez nie dodawanie częście bossów. Wiem, że to nie Dark Souls, jednakże w ciągu całej gry trafi się dwa, może trzy razy grubsza walka, która i tak nie jest do końca satysfakcjonująca. Zabrakło dopracowania przy walce z unikatowymi bossami oraz ich większa ilość. Tyle.

Prey to gra, która wielu graczom zapadła w pamięć i pewnie zostanie tam już na zawsze. Tak będzie też w moim przypadku, jednakże grając w to po raz kolejny natykam się na niedociągnięcia obok, których nie mogę przejść obojętnie z racji na sentyment. Może lepiej było nie dotykać produkcji po raz kolejny. Jeżeli więc w Waszej pamięci Prey został wyidealizowany, nie grajcie kolejny raz. Jeżeli nie graliście to powinniście to nadrobić. 

Eh. Aż zaczyna człowiek żałować, że druga część została anulowana.

GeneticsD
12 maja 2016 - 20:28