W co gracie w weekend? #372: Devil May Cry 5 i Fate Stay Night
Na jakie gry czekamy w 2019r.?
Nawet diabeł może zapłakać – Devil May Cry kiedyś i dziś
Dark Souls to pikuś – najtrudniejsze gry ostatnich lat
Niech gra muzyka! #9 - Noisia
Recenzja dodatku Vergil's Downfall do DmC: Devil May Cry - Krótka monotonia z gracją
Możliwość kreacji lub dowolnego kształtowania swojego bohatera jest często mile widziana przez graczy. Nawet w takich produkcjach jak Devil May Cry, gdy po prostu zwiększamy umiejętności herosa, wykupując kolejne ataki lub przydatne zdolności.
W przypadku pierwszej części tej świetnej serii od Capcom za wiele różnych rzeczy do odblokowania nie ma, ale i tak nie starcza punktów, aby przy jednym ukończeniu gry zrobić z Dantego niepokonanego herosa. Fajnie więc wydaje się czerwone orby na poszczególne nowe ataki i obserwuje jak demony mają coraz większe problemy ze zrobieniem nam krzywdy.
Dzień zaczyna się jak zwykle. W planach masz realizację kilku obowiązków i parę pomysłów na relaks. Wśród nich jest też miejsce na granie. Masz ustalone konkretne tytuły. Nadchodzi moment, gdy uruchamiasz konsolę/aplikację i zaczynasz się bawić. Wtedy dostrzegasz, że sztuczna inteligencja ma tzw. „dzień konia”. Co to znaczy? Jej wychodzi wszystko, a Tobie zupełnie nic.
Ah, zaległości. To właśnie dzięki nim dopiero kilka miesięcy temu miałem okazję po raz pierwszy na spokojnie spędzić kilka godzin z Devil May Cry. Pierwsza odsłona serii to dziś już klasyka, która nie każdemu musi przypaść do gustu. Mnie jednak się spodobała, choć zostałem szybko sponiewierany przez Capcom.
Miałem już na koncie ukończoną Bayonettę, więc powinienem być przygotowany na to co mnie czeka. Nie zaskoczyło mnie nieco toporne sterowanie, brak dynamiki (w porównaniu do tworu Platinum Games) czy nieco inny system walki. Pierwsze wrażenie było dobre i wciągnąłem się w grę. Nie na długo jednak. Poziom trudności nie pozwolił na ulgową zabawę i szybko okazało się, że przeciwnicy robią ze mnie siekaninę. Niszczą Dantego, mielą, palą, biją, kopią, tną i tłuką aż miło. Nie wiem jakim cudem dobrnąłem do niemal połowy gry w tamtym momencie, ale były to naprawdę dramatyczne i pełne niezbyt dobrych emocji chwile.