Na pięć minut przed Blade Runnerem 2049. O talencie aktorskim Ryana Goslinga - Clayyyton - 3 października 2017

Na pięć minut przed Blade Runnerem 2049. O talencie aktorskim Ryana Goslinga

Mimo młodego wieku, ma już na koncie pokaźną liczbę zagranych ról i zaskakująco mało aktorskich wpadek. Ryan Gosling, bo o nim mowa, jest dziś bożyszczem zarówno kobiet, jak i mężczyzn, niedoścignionym ideałem, a przy tym wszystkim piekielnie utalentowanym aktorem, jednym z niewielu wśród tzw. „młodych zdolnych”, którzy odnieśli sukces pełną gębą, na całego. A wydaje się, że najlepsze dopiero przed nim. Cały czas czekamy na prawdziwą bombę atomową w wykonaniu Goslinga, rolę, która wyniesie go na aktorski Olimp, tam gdzie znajdują się najwięksi. Może już w przypadku „Blade Runnera 2049” Denisa Villeneuve'a, który za kilka dni zagości na polskich ekranach?


United States of Ryan Gosling


Zbierał szlify już „za dzieciaka”, kiedy angażowano go najczęściej w telewizyjnych produkcjach dla młodzieży. Pierwszą naprawdę istotną rolą Goslinga – wyznaczającą zarazem linię jego aktorskiego rozwoju – była ta w „Fanatyku”. Decydując się na kreację antysemickiego żyda w bezkompromisowym i kontrowersyjnym filmie autorskim Henry'ego Beana dał upust swoim ambicjom. Film został doceniony przez krytyków, którzy relatywną, targaną sprzecznościami i wewnętrznym buntem postać Goslinga porównywali do kreacji Russella Crowe w „Romper Stomper” czy Edwarda Nortona w „American History X”. Zarówno Crowe, jak i Norton wcielając się w swoje role dzierżyli już jednak kilka lat doświadczenia więcej niż młodziutki, dwudziestojednoletni wówczas Gosling. I choć trudno nie docenić tej kreacji, „Fanatyk” wydaje się przede wszystkim kiepsko napisany i wyreżyserowany. W oczy rzuca się chaotyczna narracja, prowokacyjny charakter niektórych scen, ledwo co naszkicowane i nieumotywowane relacje między bohaterami, zaburzony porządek przyczynowo-skutkowy, nasączone nachalną ideologią dialogi, amatorski, nieudolny montaż (na czele z retro i introspekcjami) oraz irytująca ścieżka dźwiękowa.

 

Następny sprawdzian czekał aktora już dwa lata później. W „Odmiennych stanach moralności”, mając na karku dwadzieścia trzy lata, wcielił się we wrażliwego szesnastolatka, który z nie wiadomo jakich przyczyn brutalnie morduje upośledzonego brata swojej dziewczyny. Film podzielił zarówno widzów, jak i krytyków ze względu na kontrowersje związane z moralnym aspektem historii. Bo jak można bronić mordercy i szukać zrozumienia jego motywacji? Tymczasem dzieło Matthew Ryana Hoge'a nie usprawiedliwia morderstwa samego w sobie (a wręcz przeciwnie, wskazuje na naganność takiego czynu), skupiając się przede wszystkim na odrębności postaci głównego bohatera – Lelanda.

 

Ramą filmu są rozmowy chłopaka z nauczycielem w zakładzie karnym. Początkujący pisarz jako jedyny próbuje zrozumieć swojego ucznia, od razu zauważając jego nadzwyczajność. Dialogi – w większości partii nawet monologi Lelanda – stanowią o sile filmu, dając możliwość wglądu w psychikę bohatera oraz prowokują uniwersalne rozważania nad sensem nie tylko życia jako takiego, ale również naszej roli w społeczeństwie. Jak mierzyć moralność oraz jaka jest definicja normalności w bezuczuciowym, karmiącym się iluzją świecie? Leland jest zupełnie inny od większości rówieśników oraz dojrzalszy od większości dorosłych, o czym świadczy jego konfrontacja z nauczycielem.

 

Polskie tłumaczenie oryginalnego tytułu („United States of Leland”) okazuje się niezwykle trafne. Reżyser wskazuje na odmienną moralność bohatera, jego nadzwyczajną empatię i wrażliwość, zahaczającą o depresję, która każe chłopakowi dostrzegać w rzeczywistości to, czego nie dostrzegają inni. Fascynujące są spostrzeżenia Lelanda, tłamszącego w sobie wszelkie uczucia. Samo morderstwo stanowi w filmie jedynie klamrę kompozycyjną, narracyjny punkt wyjściowy, pretekst do snucia filozoficznych rozważań, których nie da się zaszufladkować prostymi odpowiedziami ani jednoznaczną puentą. Ryan Gosling oddał przygaszenie Lelanda, jego introwertyczną naturę oraz targający bohaterem smutek. To znak, że w przyszłości doskonale będzie radzić sobie z rolami zamkniętych w sobie pustelników, nieodgadnionych milczków, za których hipnotycznymi oczami kryje się zaskakująco skomplikowana persona.


Drogi Pamiętniczku


Ale zanim to nastąpiło, Gosling zagrał w „Pamiętniku”, jako kontrze do poprzednich, ciężkich w udźwignięciu ról. Paradoksalnie, mimo że to artystycznie pozostawiający wiele do życzenia melodramat, film przyniósł mu największą sławę z dotychczasowych kreacji. To pierwszy sukces gatunkowy Goslinga na szeroką skalę, opowieść o wielkiej, bajkowej miłości z ładnymi aktorami w rolach głównych. Cukierkowość – zgodnie z wytycznymi gatunku – nabiera w filmie zupełnie nowego wymiaru, co zresztą byłoby nietrudne do przewidzenia, biorąc pod uwagę, że całość powstała na podstawie prozy Nicholasa Sparksa. Rola wrażliwego romantyka, zdolnego do poświęceń, prostego chłopaka, cieśli i żołnierza w jednym, pozwoliła Goslingowi zaistnieć w świadomości szerszej publiczności.

 

Role w następujących po sobie - „Zostań”, „Szkolnym chwycie” i „Miłości Larsa”, mimo że gatunkowo oraz stylistycznie kompletnie odrębne, spaja właśnie łaknąca bliskości z człowiekiem samotność uosabiana przez Goslinga. W pierwszym tytule, wyreżyserowanym przez Marca Forstera (twórcy późniejszego „Quantum of Solace”), Amerykanin wcielił się w targanego wyrzutami sumienia chłopaka zapowiadającego psychiatrze swoje samobójstwo. Misternie zapleciony dreszczowiec zwraca na siebie uwagę nie tylko pieczołowitością wykonania oraz realizacyjnym kunsztem, ale również fabularną zawiłością. Sen miesza się tu z rzeczywistością, płaszczyzny nachodzą na siebie, bohaterowie okazują się coraz bardziej nieodgadnieni, a interpretacyjnych furtek jest w filmie więcej niż w polskich ogródkach działkowych. Forster celowo rozsiewa puzzle, by widz namiętnie szukał wybrakowanych elementów. W „Szkolnym chwycie” sytuacja jest inna, bo Gosling odgrywa postać pogrążonego w narkotykowym nałogu nauczyciela w jednej z brooklyńskich szkół średnich. Jak sam mówi, pewnie nieświadomie komentując swoją rolę w „Fanatyku” - „bycie nazistą nie jest już cool”. Jedno jest pewne – przy życiu trzyma go kontakt z czarnoskórymi dziećmi, z którymi czuje się bardzo zżyty.

 

Spoiwem obu ról jest przytłaczająca samotność bohatera, w pierwszym przypadku wyznaczana przez zawiłość ludzkiej psychiki i rozchwianą tożsamość, w drugim natomiast przez narkotyki. W „Szkolnym chwycie” Dan Dunne zamyka się przed światem i jedyną osobą mającą bilet wstępu do umysłu mężczyzny jest jedna z jego uczennic – Drey. Ich oszczędna w słowach znajomość z jednej strony przypomina braterską więź, z drugiej jednak dojrzałą relację, w której bardziej odpowiedzialnym nie jest wcale ten starszy. Subtelny morał płynący z tego stosunkowo naiwnego i czasami upraszczającego filmu jest jasny – samotność nie należy do najlepszych sposobów na radzenie sobie z nałogiem. Dziś wydaje się, że podobnych dzieł powstaje na pęczki, a każdy dorzuca „coś więcej”, lecz na uwagę zasługuje naturalność z jaką Gosling wcielił się w postać borykającego się z nałogiem nauczyciela. Aktor bez specjalnych dramatyzmów i tyrad oddał samotność, wyjałowienie oraz bezsilność Dana. Tym bardziej szkoda, że lekka i nader optymistyczna diagnoza jaką stawia reżyser pozbawia film tej wiarygodności jaką wprowadza właśnie kreacja Goslinga.

 

Podobnego zarzutu nie można wysunąć wobec „Miłości Larsa”, chyba najbardziej poruszającej, lecz jednocześnie humorystycznej litanii o bliskość i kontakt z człowiekiem spośród dotychczasowych ról Goslinga. Aktor jest w filmie Craiga Gillespiego jednocześnie śmieszny i poruszający. Ubrany w schludny, świąteczny sweter bądź flanelową koszulę i z grzecznie zaczesanymi do boku włosami Lars, jako skrajny introwertyk, za wszelką cenę unika kontaktu z ludźmi, włącznie z rodziną. Rzadko kiedy otwiera krągłą (ciekawe czy delikatne przybranie na wadze było celowym zabiegiem aktora) buzię gadając z kumplami z pracy, a kiedy koleżanka, która czuje do niego miętę, zalotnie się z nim wita, ten znika w popłochu. Tym bardziej zaskoczeni są wszyscy kiedy Lars oświadcza, że ma dziewczynę. Szwagierka skacze z radości, zupełnie jakby mąż oświadczyłby się jej drugi raz, a bratu spada kamień z serca. Ale nie tak prędko, bo tą dziewczyną okazuje się... lalka. Nie wiedząc czemu, zarówno zawiedziona, ale wspierająca Larsa rodzina, jak i cała prowincja, postanawia żyć w tej iluzji i traktuje Biankę – bo tak nazywa się lalka – jako pełnoprawnego lokatora miasteczka. Podobnie jak w przypadku „Szkolnego chwytu”, również „Miłość Larsa” – jako swoisty przykład feel-good movie – operuje pewnymi uproszczeniami, wynikającymi ze sposobu rysowania prowincjonalnej społeczności, umownie empatycznej, przejaskrawionej.

 

„Miłość Larsa”, „Szkolny chwyt” i „Zostań” łączy coś jeszcze – element dysfunkcyjnej rodziny determinującej późniejszą samotność bohatera. We wszystkich filmach motyw ten przybiera inną formę, za każdym razem wywierając wpływ na charakter postaci granych przez Goslinga. Miłosna fobia i lęk przed dotykiem Larsa są sposobem manifestacji poczucia winy za śmierć matki, a relacja z lalką pomaga bohaterowi przepracować traumę, zwalczyć problemy emocjonalne. Wyrzuty sumienia związane z wypadkiem samochodowym rodziny Henry'ego wywołują u niego psychiczny kołowrotek, zaburzenia tożsamości oraz sprawiają, że granica między snem a jawą staje się coraz bardziej chwiejna. Mglisty wydaje się natomiast przypadek Dana, którego rodzina nie wydaje się specjalnie obecna w jego życiu, pojawia się i znika, organizuje wspólne obiadki, aby podtrzymać kontakt, ale nie idą za tym ani szczere intencje, ani chęć pomocy.

 

Goslinga czekało nie lada wyzwanie również w „Słabym punkcie” - drugim obok „Pamiętnika” filmie spośród wyżej wymienionych, który wszedł na ekrany polskich kin. W prawniczym dreszczowcu zagrał w duecie z Anthonym Hopkinsem, tworząc z bardziej doświadczonym aktorem elektryzującą parę. Gosling wcielił się aspirującego prawnika, Hopkins w mordercę, jawnie przyznającego się do zabicia swojej żony. Ten pierwszy nie tylko dorównał drugiemu jeśli chodzi o magnetyczny performance i umiejętność kupienia sympatii widza, ale również dobrze sprawdził się w roli aroganta, zaskakującego swoją przebiegłością.

 

Rutyna zabija


Wizerunkowy przeskok Goslinga pomiędzy „Słabym punktem” a „Blue Valentine” jest nader wyraźny. W prawniczej rozgrywce Gregory'ego Hoblita aktor jest jeszcze chłopcem, podczas gdy w melodramacie Dereka Cianfrance'a zgorzkniałym, szarym facetem. Trudno się zresztą temu dziwić, oba filmy dzielą trzy lata, to jedyna taka luka w karierze amerykańskiego aktora.

 

W „Blue Valentine” Gosling udowodnił, że nie boi się zmiany image'u, wcielając się w zasadzie w dwie role równolegle – idealistycznego romantyka i prostego chłopaka oraz zrutynowanego, topiącego smutki w alkoholu, kompletnie zaniedbanego fizycznie męża i ojca. Film Cianfrance'a to opowieść o powolnym umieraniu uczuć, o rutynie, która zjada od środka, o małżeństwie, które pogrążając się w emocjonalnej destrukcji, niszczy wypracowaną kiedyś relację. Reżyser przeskakuje z wyidealizowanych – ale wcale nie przesłodzonych – chwil z przeszłości, gdy bohaterowie dopiero się ze sobą poznają, żyjąc pełnią życia, do szarej teraźniejszości, portretując zmierzch miłości. „I've got nothing left for you, nothing” - takie słowa Cindy, żony Deana odgrywanego przez Goslina, wypowiedziane w ferworze kłótni stanowią kwintesencję toksycznej relacji oddalającego się od siebie małżeństwa.

 

Gosling w roli zgorzkniałego alkoholika czuje się tak samo dobrze jak filmowy amant w komedii romantycznej pt. „Kocha, lubi, szanuje”. Naturalnością jeszcze bardziej przekracza granice wyznaczone w „Szkolnym chwycie” i w pełni wykorzystuje miejsce na improwizację, które zostawia mu – oraz odgrywającej Cindy Michelle Williams – reżyser. Większość dialogów wydaje się improwizowana i bez znieczulenia wycięta prosto z „życia”. „Blue Valentine” jest jak wstrząsowa terapia emocjonalna, Cianfrance obdziera historię z lukru, burząc wyobrażenie widzów o filmowych związkach. Jego (melo)dramat bez tony fałszu, ale masą scen przyprawiających o poczucie wstydu i emocjonalny negliż, zbliża się ku uchwyceniu życiowej szarości. Jest w tym filmie również kilka scen, które albo łapie za serce (jak scena z gitarą) albo brutalnie wstrząsa (bijatyka w szpitalu), obnaża (niedoszły seks w hotelu) albo urzeka sposobem inscenizacji (szukanie obrączki w krzakach). Wszystkie sprawiają wrażenie komponowanych na bieżąco, zawierzanych aktorom, a samo wymienianie tych fragmentów w gronie najlepszych świadczy o kunszcie oraz zgraniu Goslinga i Williams. Para na zabój.

 

„Blue Valentine” zapoczątkowało swoistą modę na „twarz” Goslinga. Wcześniej kino aż tak nie interesowało się aparycją młodego aktora, zwłaszcza, że nie postrzegano go w kategoriach atrakcyjnej fizyczności. Wcielał się przecież w rozmaite role - zbuntowanego antysemitę, empatycznego nastolatka pogrążonego w depresji, studenta-mordercę (w mało istotnej „Śmiertelnej wyliczance”), wrażliwego samobójcę, niepoprawnego romantyka (o powierzchowności chłopca, trudno zresztą brać tę rolę na poważnie ze względu na pociągniętą grubą kreską, skrajną melodramatyczność „Pamiętnika”), zaniedbanego nałogowca,  aspołecznego samotnika czy psychopatycznego milionera (w inspirowanym osobą Roberta Dursta "Wszystko co dobre"). Gosling od zawsze próbował swoich sił w charakterystycznych kreacjach – wykolejeńców, milczków, melancholików – wymagających zrozumienia postaci oraz wyczucia środków wyrazu. Nigdy więc specjalnie nie szastał urodą, która nie wybrzmiewała w pełni, bo nie musiała. Dopiero role w „Blue Valentine” (co prawda jako Dean Gosling jest celowo odpychający, lecz jednocześnie jako prosty romantyk sprawdza się jak mało kto) oraz w mających premiery krótko po sobie – „Kocha, lubi, szanuje”, „Drive” czy „Idach marcowych” pozwoliły mu dodać do repertuaru atutów aspekt fizycznego powabu.

 

Poznawszy się na hipnotyzmie Goslinga, reżyserzy postanowili pójść za ciosem i bardziej eksponować jego fizjonomię. Zmienił się więc trochę charakter odgrywanych przez niego ról. Aktor pozostał sobą, lecz w innym opakowaniu. Koncentracja na twarzy Goslinga daje się we znaki już w „Idach marcowych” George'a Clooney'a, w których Amerykanin wciela się w doradcę kandydata na prezydenta. W filmie demaskującym polityczne brudy kryjące się za medialną krystalicznością, Stephen Meyers musi działać szybciej od swoich przeciwników – przechytrzać, przewidywać, wyprzedzać fakty, kłamać, sprzątać, balansować na granicy. Mimiczna oszczędność Goslinga sprawdza się w tym przypadku, centralizuje przeciwieństwa. Pod kopułą opanowania i luzu kryją się bowiem nerwy, determinacja i bezkompromisowość. Polityka to brudna gra, a Stephen, zdając sobie z tego sprawę, twardo robi z niej użytek. W „Kocha, lubi, szanuje” aktor tym razem w zupełności polega na fizycznych atutach, eksponuje ciało, a kamera eksponuje jego twarz, utwierdzając w przekonaniu, że filmuje uosobienie klasy na miarę największych klasyków kina.

 

Nieprzewidywalność twarzy aktora, łącząca urodę grzecznego chłopca z trudnymi do odgadnięcia motywacjami, została świetnie połączona przez Nicholasa Windinga Refna w filmie „Drive”.

 

Jedź, panie Kierowco


Jeśli zrobić ankietę wśród kinomanów z pytaniem: jaka rola Goslinga najbardziej utkwiła Ci w pamięci? – zapewne większość udzieliłaby tej samej odpowiedzi. Film Refna podbił serca publiczności w Cannes, a samą rolę Goslinga szybko uznano za godną podziwu. „Kultowości” dzieła dopełniają – charakterystyczna ścieżką dźwiękowa, różowa czcionka w czołówce, stylizująca całość na kino klasy B ubiegłego stulecia, skórzana kurtka Drivera rozchodząca się na aukcjach internetowych za spore pieniądze czy trzymana przezeń zapałka w ustach, jako dowód opanowania w najbardziej adrenalinowych sytuacjach. „Drive” to film nie do podrobienia, utwór łączący elementy baśni, thrillera, melodramatu i trzymającego za gardło filmu akcji. Refn wykreował Drivera na zasadzie przeciwieństw. Za dnia kaskader, w nocy kierowca na usługach gangsterów. Cichy chłopiec i nieprzewidywalny psychopata. Z zewnątrz niepozorny, wewnątrz aż kipi od emocji, choć nie daje tego po sobie poznać. Kim jest Driver? Skąd pochodzi, dlaczego ma w sobie tyle krzepy? Bohater z niczego, chciałoby się powiedzieć i właśnie ta niewytłumaczalność okazuje się największym magnesem, determinującym sympatię widza. Po kilku latach od premiery trudno wyobrazić sobie, aby ktoś inny niż Gosling mógł z równym powodzeniem odegrać tę rolę.

 

„Posągowość” aktora i minimalizm w kreowaniu postaci zostały wykorzystane w kolejnym filmie Refna - „Tylko Bóg wybacza”. Duński reżyser-prowokator w surrealistycznym spektaklu, będącym mieszanką stylów oraz poetyk, zagrał widzom, spodziewającym się powtórki z „Drive'a”, na nosie. Bo to film zupełnie inny, jedni oskarżają go o pustosłowie i przerost formy nad nikłą treścią, drudzy doceniają odwagę, wyobraźnię i kreatywność twórcy. W „Tylko Bóg wybacza” Gosling znowu gra milczka, ale na innych zasadach. Refn stosuje motyw zemsty, do tego dodaje kompleks Edypa, napędzającą się machinę przemocy, (u duńskiego reżysera pełniącą funkcję atrybutu męskości) która wyróżniała również „Drive” oraz zaciera logiczne szlaki, co utrudnia przyczynowo-skutkową interpretację. Całość jest więc onirycznym ciągiem symbolicznych scen, których odbiór wynika z intuicji widza oraz formalnej wykwintności dzieła. Czy Driver i Julian to ci sami bohaterowie? Wydaje się, że Refn znalazł idealnego odtwórcę swoich fantazji.

 

Derek Cianfrance w kolejnym, podzielonym na rozdziały, filmie przypominającym wielopokoleniową epopeję, znowu zatrudnił Ryana Goslinga. Aktor oszpecił się tatuażami, utlenił włosy, włożył o dwa rozmiary za duży t-shirt i zaczął słuchać Metalliki, by z powodzeniem zagrać motocyklowego kaskadera. Wydaje się jakby Luke był „sequelem” Deana z „Blue Valentine” - zmienił otoczenie, fryzurę, profesję i zapomniał o starym życiu, by rozpocząć nowy rozdział, ale pozostał prostym, rodzinnym, egocentrycznym facetem. Kiedy dowiaduje się, że jego dawna dziewczyna (grana przez Evę Mendes – rzeczywistą partnerkę Goslinga) rodzi mu dziecko, postanawia zapewnić byt swojej nowo powstałej rodzinie. Luke wyznaje jednak inne zasady niż Dean – napada na banki, a pieniądze z brawurowych rabieży przeznacza na wychowanie syna. Dzień jak co dzień, prawda? Lubujący w rozwleczonych i naśladujących życiowe koleje losu reżyser próbuje odpowiedzieć na pytanie – jak dalekie są konsekwencje tak nieodpowiedzialnych czynów?

 

Jedna z niewielu wpadek przydarzyła się aktorowi w tym samym roku, kiedy na ekrany polskich kin weszło „Drugie oblicze”. „Gangster Squad” to bowiem nieudane, przerysowane, przesadnie wystylizowane kino gangsterskie, w którym zabrakło utalentowanego reżysera i przede wszystkim innego niż do bólu schematycznego, efekciarskiego scenariusza. „Pogromcy mafii” - jak brzmi polski dopisek do tytułu – są wariacją wokół odwiecznych gatunkowych toposów. Hazard, mafia, układy, strzelaniny, powojenny, przestępczy światek, narkotyki, prostytucja. Na planie nie zapanowano nad natłokiem gwiazd (oprócz drugoplanowego Goslinga – Sean Penn, Emma Stone, Josh Brolin czy Nick Nolte), których postaci są zbyt szablonowe i papierowe, by zaciekawić. Dlatego wszyscy wypadają nijako, włącznie z Goslingiem.

 

Nice Ryan


Nawet dziś, mając wyrobioną markę jak mało kto, aktor cały czas bawi się swoim wizerunkiem, o czym doskonale świadczy rola w „Nice Guys” - kryminalnej komedii rozgrywającej się w latach 70. W swoim nowym filmie reżyser Shane Black – autor „Zabójczej broni” - wykorzystuje odwieczną konwencję buddy cop movie. Zestawieni na zasadzie przeciwieństw bohaterowie, odgrywani brawurowo przez Goslinga i Russella Crowe'a, badają sprawę zaginięcia aktorki porno w Los Angeles, samym sercu moralnej zgnilizny Stanów Zjednoczonych. Posługując się prawidłami kina noir, Black miesza intrygę, bo okazuje się, że standardowe w zamyśle śledztwo rozgałęzia się w coś większego. Wszystko owiane jest oczywiście absurdalnym humorem i popisami aktorskimi. Najwięcej zależy tu bowiem od chemii pomiędzy wykonawcami. Gosling odkrywa w sobie komediowy talent i tworzy zgrany tandem z kolegą po fachu. W zasadzie to wystarczy, aby osiągnąć pełnię odbiorczego zadowolenia.

 

Czy Gosling będzie jeszcze grał w niezależnych, autorskich projektach, które tak wyróżniały go na początku kariery? Aktor coraz uważniej przegląda swoje propozycje, wybierając role wnoszące coś istotnego do jego dorobku. W mniejszych produkcjach gra ciągle, ale rzadziej i bardziej ze względu na reżysera niż samą postać i wartość filmu. Znajomość z Refnem jest tego najlepszym przykładem. Rola Juliana – będącego być może alter ego samego reżysera – w „Tylko Bóg wybacza” wydaje się przecież napisana specjalnie dla Goslinga, jako odpowiedź na „Drive” i wyraz prowokatorskiej mentalności duńskiego twórcy. Ostatnio aktor wystąpił również u Terrence'a Malicka w „Song to Song”, nie dlatego, że spodobała mu się głębia i złożoność proponowanej mu postaci, lecz – to tylko moja hipoteza – ze względu na samego Malicka, legendarnego reżysera owianego aurą mistycyzmu w Hollywood. Trudno znaleźć przykład aktora odrzucającego propozycję angażu w filmie autora „Cienkiej czerwonej linii” (inna sprawa, że te angaże często są wycinane przez niego w montażowni, jako niezgodne z wizją artystyczną dzieła).

 

Gosling coraz rzadziej odgrywa role wrażliwców, samotników i sympatycznych dziwaków, bo najwyraźniej nie czuje już takiej potrzeby. Częściej jest więc cynikiem oraz prześmiewcą, mogącym pozwolić sobie na dystans w doborze roli oraz sposobie traktowania własnego powołania. Stąd właśnie role w „Kocha, lubi, szanuje” - komediodramatu artykułującego ten dystans, „Nice Guys” - próbie zmierzenia się z kumpelską komedią czy w „The Big Short” - będącego uszczypliwym portretem kryzysu gospodarczego w USA.

 

Nawet w „La La Land” jest wyjątkowo gorzki, cyniczny i pozbawiony złudzeń. Oprócz hołdu złożonemu klasycznemu Hollywood oraz świetnie zainscenizowanego musicalu, film Chazelle'a jest również smutnym i nostalgicznym zaprzeczeniem amerykańskiego snu. Reżyser „Whiplasha” podpowiada, że marzenia są po to, aby je spełniać, ale... No właśnie. Mimo że „La La Land” sugeruje sielankę, sielanką wcale nie jest, zostawiając widza z poczuciem żalu i nieodwracalności. Ryan Gosling gra w filmie pianistę i fana jazzu, który jak każdy w Los Angeles próbuje zrobić karierę w branży. Jego Sebastian jest rozgoryczony, widząc jak Miasto Aniołów traktuje tradycję. I choć Chazelle często decyduje się na humor, łagodzący nader pesymistyczny wydźwięk filmu, metaliczny posmak w ustach pozostaje – nie możesz mieć wszystkiego.

 

Mimo że Gosling co rusz pokazuje na ekranie nową twarz, nie zawierzając jednemu typowi roli i nie pogrążając się w monotonnym, powtarzalnym repertuarze, cały czas czekamy na moment, w którym wszyscy zgodnie powiemy – „tak, to jego najlepsza rola”. Dostał dwie nominacje do Oscara za „Szkolny chwyt” oraz wspomniane kilka wersów wyżej „La la Land” - swoje najbardziej komercyjne osiągnięcie. Szkoda jednak, że w filmowych rozgrywkach, wręczając laury za aktorskie wyczyny, pomijano już jego trudniejsze w odegraniu, bardziej złożone kreacje, jak tą w „Blue Valentine” czy kultowe i ponadczasowe, jak ta w „Drive”. Cierpliwie czekamy co Gosling pokaże w następcy „Łowcy androidów”, w którym zmierzy się z nie lada presją pierwowzoru. A może aktor niespecjalnie dba o nagrody i po prostu cieszy się graniem? Zawód ma przecież we krwi.

 

Juliusz Żebrowski

 

 

 

 

 

Clayyyton
3 października 2017 - 10:52