Sport coraz częściej gości w kinach. W 2013 roku furorę zrobił „Wyścig” opowiadający o rywalizacji w Formule 1 pomiędzy Jamesem Huntem a Niki Laudą w latach 70. Całkiem niedawno nakręcono nawet film ze skokami narciarskimi w roli głównej, pt. „Eddie zwany Orłem”. W tym roku na ekranach goszczą kolejne dwa spektakle, tym razem na warsztat biorące tenis, któremu reżyserzy poświęcili cały, pełnoprawny film, a nie, jak grubo ponad 60 lat temu Hitchcock w „Nieznajomych z pociągu”, jedną scenę. Mowa o „Borg/McEnroe. Między odwagą a szaleństwem” oraz „Wojnie płci” (film z Emmą Stone i Stevem Carellem w kinach od 8 grudnia). Czy to znak, że filmowcy coraz częściej biorą się za dyscypliny wcześniej omijane przez główny nurt kina szerokim łukiem?
Michel Fassbender gra często, ale ostatnimi czasy ma pecha. Albo nieumiejętnie dobiera kolejne role, albo spętany kontraktami, nie ma wyjścia i zagrać musi (jak u Ridley'a Scotta albo w „X-Menach”). „Pierwszy śnieg” to już trzecia tegoroczna premiera z jego udziałem. W zeszłych latach było zresztą podobnie. Ile spośród tych filmów można jednak uznać za udane, czy to artystycznie czy – patrząc luźniejszym okiem – pod kątem rozrywkowym?
Fassbender zaliczył w ubiegłych latach sporo wpadek i choć cały czas jest wybitnym wykonawcą, cóż znaczy starannie wykreowana rola w nagannym filmie? Aktor dwoi się i troi, by budować pełnokrwiste postaci – i w zasadzie to robi – ale reżyserzy, z którymi współpracuje, albo mu nie dorównują, albo nie potrafią jego potencjału wykorzystać. Od paru dobrych lat, czyli od momentu kiedy Fassbender wyszedł z cienia („Głód”, „Bękarty wojny”), dając do zrozumienia, że poświęca się swoim rolom jak mało kto, nie popadając jednocześnie w niezjadliwą karykaturę, popkultura wyłowiła go niczym rybak pokaźnego suma, chwaląc się znaleziskiem na prawo i lewo. Aktor zaczął grywać częściej i gęściej, w filmach lepszych i gorszych, ale po dziś dzień najlepiej wychodzi mu współpraca z kinowymi autorami, którym zależy na czymś więcej niż tylko nośnym nazwisku w obsadzie. I choć czasami Fassbenderowi trafia się perła, odsłaniająca wszystkie jego aktorskie walory, to trochę częściej, jako widzowie, mamy nieprzyjemność oglądać go w miałkich, nieudanych produkcjach.
Mimo młodego wieku, ma już na koncie pokaźną liczbę zagranych ról i zaskakująco mało aktorskich wpadek. Ryan Gosling, bo o nim mowa, jest dziś bożyszczem zarówno kobiet, jak i mężczyzn, niedoścignionym ideałem, a przy tym wszystkim piekielnie utalentowanym aktorem, jednym z niewielu wśród tzw. „młodych zdolnych”, którzy odnieśli sukces pełną gębą, na całego. A wydaje się, że najlepsze dopiero przed nim. Cały czas czekamy na prawdziwą bombę atomową w wykonaniu Goslinga, rolę, która wyniesie go na aktorski Olimp, tam gdzie znajdują się najwięksi. Może już w przypadku „Blade Runnera 2049” Denisa Villeneuve'a, który za kilka dni zagości na polskich ekranach?
Square to w filmie Rubena Ostlunda fragment miejskiej przestrzeni, kwadrat troski i wzajemnego wsparcia. Gdy jakaś osoba w nim stanie, przechodzień musi udzielić jej pomocy, niezależnie od tego na czym miałaby ona polegać. Square, jako prowokacyjna wystawa artystyczna, to również metafora całego dzieła, z ironią piętnującego współczesne relacje międzyludzkie.
Szwedzki twórca dał się poznać szerszej publiczności „Grą” z 2011 roku, lecz na reżyserskie wyżyny wyniósł go „Turysta”, za którego otrzymał jedną z nagród w Cannes. O tym, że lubi prorokować, można dowiedzieć się śledząc jego wypowiedzi. Ostlund przyznał, że kręcąc „Turystę” chciał zwiększyć liczbę rozwodów (na marginesie należy dodać, że wkrótce potem sam rozstał się z żoną) w swoim państwie. Co więc motywowało go przy okazji realizacji „The Square” - tegorocznego laureata Złotej Palmy? Niech Szwedzi stracą głowę – powiedział, mając pewnie na myśli poprawność polityczną społeczeństwa.
Jak każdy gatunek, również i horror stopniowo się zmienia. W przypadku kina grozy horyzont poszukiwań jest stosunkowo szeroki, bo sam strach może być rozumiany na wiele sposobów.
Współczesne, mainstreamowe kino gatunkowe jest wyjątkowo podatne na wpływ remake'ów, sequeli, prequeli i rebootów. Horror nie jest wyjątkiem od tej reguły. Choć fenomen krwawych slasherów – tak atrakcyjnych w pierwszej dekadzie XXI wieku – powoli dobiega końca, w kinach w dalszym ciągu podgatunek ten zbiera swoje żniwa. Już w październiku – oczywiście z okazji Halloween – premierę mieć będzie kolejna, już ósma część „Piły”, pod tytułem „Dziedzictwo”.
Nie inaczej jest w przypadku odnawianych wersji kultowych horrorów. W tym roku do kin wszedł „Rings”, czyli amerykański remake amerykańskiego remake'u japońskiego „Kręgu”, który robił furorę na przełomie wieków. Film, jak łatwo się domyśleć, został zbesztany przez krytyków i widownię. To samo spotkało „Blair Witch”, czyli sequel kultowego już „Blair Witch Project” z 1999 roku. Tego typu przykładów jest mnóstwo, gruba większość z nich niestety – albo stety – kategorycznie spartaczona, a więc potwierdzająca regułę, że co za dużo to niezdrowo. Tym smutniejszy jest brak kreatywności twórców i producentów odcinających kupony od wcześniejszych sukcesów.
Oryginalny tytuł filmu - „American Made” - lepiej podsumowuje jego charakter. To prawdziwie amerykańska robota, kino gatunków w najczystszej postaci, bez półśrodków i z pompą. Idąc dalej, w głąb dzieła, tytuł ten nabiera dodatkowego, kulturowego sensu. Historia Barry'ego Seala stanowi przecież ziszczenie amerykańskiego snu, odartego z elementów zbędnych – refleksji, moralnych zahamowań i dylematów.
Tym bardziej na miejscu okazuje się angaż Toma Cruise'a jako aktora wcielającego się w główną rolę – faceta grającego na dwa fronty, rozdartego między patriotyczną powinnością, czyli współpracą z CIA, a kuszącym współdziałaniem z kartelem narkotykowym Medellin. Wszystko na tle nostalgicznie przywołanego przełomu lat 70. i 80., w czasie prezydentury Reagana, rewolucji w Ameryce Środkowej, ekspansji imperium Pablo Escobara, w środku Zimnej Wojny. Brzmi jak mieszanka wybuchowa i tak rzeczywiście jest. Wcielając się w Seala Cruise daje upust swojemu – ciągle aktywnemu – wigorowi. Mimo kolejnych zmarszczek na twarzy cały czas najlepiej czuje się odgrywając brawurowe postaci. Jego bohater podejmuje decyzje pod wpływem impulsu, stawiając czoło wyzwaniom niejako z automatu i mentalnej powinności. Jest tam gdzie coś się dzieje, cały czas prze do przodu, szuka możliwości, aby przechytrzyć innych, zarobić pieniądze, poczuć adrenalinę. Fraza, która w filmie powraca niczym refren - „jestem gringo, który zawsze dowozi” - stanowi tylko przykrywkę dla pogoni za emocjami, życia w wirze akcji i skoków testosteronu.