Lama kontra orkowie czyli Warhammer 40 000: Space Marine - Koona - 12 października 2011

Lama kontra orkowie, czyli Warhammer 40 000: Space Marine

Od autorki: Poniższa recenzja była już publikowana na blogu Czarnego, teraz publikuję ją jako mój debiut na autorskim blogu.

Świat gier komputerowych – przestrzeń dostępna dla „wybranych”, którzy z jednakową łatwością grają w GTA, Call of Duty czy w kolejną odsłonę FIFY. W swoich recenzjach wszystkie nowości porównują z częściami wydanymi jeszcze przed ich urodzeniem, stosując przy tym słownictwo i skróty nieznane zwykłym śmiertelnikom.

Co więc w tym świecie robi lama, w mojej skromnej osobie?

Patrzy swym okiem świeżaka, przywykłym jedynie do Simsów i pasjansa, łączy się w bólu z wszystkimi dziewczynami nerdów, które chciałyby wiedzieć, o czym rozmawiają ich faceci.

I recenzuje gry w sposób zrozumiały dla każdej lamy.


Na samym początku mojej przygody z „prawdziwymi grami” zostałam rzucona na głęboką wodę, bowiem w moje lamie raciczki wpadł Warhammer 40 000: Space Marine.

Owszem, na konwentach widziałam zapaleńców z figurkami przedstawiającymi orków czy wielkich facetów w niesamowitych zbrojach, jednak nigdy nie poznałam bliżej tego uniwersum, dlatego z czystej ciekawości postanowiłam zagrać.

Od Czarnego dowiedziałam się, że w grze przyjdzie mi wcielić się w żołnierza doborowej jednostki, jaką są Space Marines. Gdy w głównym menu zobaczyłam wcielenie zajebistości zakute w olbrzymią, niebieską zbroję, wiedziałam, że to będzie on – kapitan Titus. Postanowiłam na początku sprawdzić jak nim sterować i zamarłam. Panel sterowania składał się z połowy klawiatury, poza tym dowiedziałam się, że moja myszka ma pięć przycisków. Niedoświadczony umysł zakodował tylko podstawowe kombinacje, co, jak się później okazało, na początek starczyło.

Ekran ładowania, w czasie którego wyświetlały się górnolotne sentencje z kodeksu Space Marines, muzyka, scenki i dialogi wywarły wrażenie, że będę miała do czynienia z epicką grą, jednak rozgrywka sama w sobie okazała się nieskomplikowana. Już na starcie zostało mi uświadomione, że niezależnie od tego, jaki będzie cel misji, moje zadanie ograniczy się do patroszenia niezliczonej rzeszy orków. A orkowie, jak to oni – wielcy, brzydcy i tępi. Ta ostatnia cecha widoczna była zwłaszcza na poziomie łatwym, na którym to nawet wielka chmara potworów musiała prędzej czy później ulec Kapitanowi Zajebistość, sterowanemu przez osobę, mającą po raz pierwszy do czynienia z takim typem gry, a walka w jej wykonaniu ograniczała się do chaotycznego wciskania zapamiętanych klawiszy. Zmienia się to wraz z postępem rozgrywki – pojawiają się coraz wytrzymalsze, lepiej uzbrojone maszkary, a nawet armie chaosu, których pokonanie(zwłaszcza dużej ilości) było znacznie trudniejsze.

Przeciwników można rozwalać na dwa sposoby – bronią białą bądź palną. Początkowo nie mogłam nawet porządnie wycelować z pistoletów, ponieważ celownik latał mi niemiłosiernie na wszystkie strony, dlatego długo wolałam załatwiać sprawy „ręcznie”, a dawało mi to niemałą frajdę. Po prostu nie sposób powstrzymać ryku zachwytu, gdy dzięki egzekucji głowę zielonego potwora zdeptuje się niczym jajko. Po zdobyciu topora energetycznego i możliwości włączania trybu furii, gra staje się po prostu rzezią.

Pierwszą godzinę – półtorej poznawanie nowych sposobów na uśmiercanie orków czy testowanie zdobytego wyposażenia sprawiało mi wiele radości, ale gdy już oswoiłam się z grą, nagle miałam wiele czasu by bliżej się jej przyjrzeć. Twórcom prawdopodobnie przyświecało hasło „prosto” – nawet gdybym chciała się zgubić, to nie mogę. Wyznaczono jedną drogę z nielicznymi odnogami, w których czasem ukryta jest amunicja. To powinno ucieszyć osobę, która ledwo co radzi sobie z celowaniem, a z potyczek wychodzi cało dzięki przypadkowym kombinacjom klawiszy, jednak, w połączeniu z irytującymi błękitnymi wskaźnikami celu, takie rozwiązanie godzi w inteligencję nawet przeciętnej lamy. Również w walce niewiele się zmienia, co przy dużej ilości przeciwników zaczęło mnie po prostu nudzić. Grafika także nie jest wysoce rozwinięta, to jednak uważam za plus, ponieważ nawet mój laptop (sic!) spokojnie udźwignął tę grę.

Podsumowując te parę godzin, które spędziłam przy grze Warhammer 40 000: Space Marine, mogę powiedzieć, że jest to dobra gra dla osoby, która dotychczas omijała pozycje oznaczone „blood & violence”, a chciałaby spróbować swoich sił. Jednak osoby niebędące fanami świata Warhammera mogą szybko znudzić się grą i będą potrzebowały wielu jesiennych wieczorów(i może dodatkowo złych emocji, które świetnie można wyładować na wrednych orkach), by przejść całość.

Autorka: Joanna ‘Koona’ Roszak

Korekta: Maciej ‘Czarny’ Kozłowski

Ilustracje pochodzą z galerii LittleEdward i tej strony.


Koona
12 października 2011 - 16:05