I'm Sherlocked czyli pojedynek Holmesów - Koona - 31 stycznia 2012

I'm Sherlocked, czyli pojedynek Holmesów

Sesja… Czas, w którym przeciętny student ma posprzątany pokój, usunięte zbędne pliki z dysków, policzone wszystkie pęknięcia na ścianach, a przede wszystkim – nadrobione zaległości filmowe i serialowe. No właśnie… Filmy i seriale.

Styczeń mogę bez wahania nazwać miesiącem Sherlocka Holmesa. Nie skończyłam jeszcze opłakiwać, wraz z kilkumilionowym fandomem, końca drugiej serii serialu BBC Sherlock, a już pognałam do kina na nowy film Guya Ritchiego. Nie będę bawiła się w pojedyncze recenzje, których w sieci są miliony, ale zbieżność czasu i tematu sama narzuca porównania obu ekranizacji powieści sir Artura Conana Doyle’a. Jako, że jestem pod dużym wrażeniem zarówno brytyjskiego serialu jak i filmu Sherlock Holmes: Gra Cieni, pozwolę sobie pozadręczać was w najbliższym czasie rozkładaniem na części pierwsze obu wizji, cofając się przy tym zarówno do pierwszej serii Sherlocka jak i poprzedniego filmu z amerykańską wersją detektywa.

Coś dla oka…

Serialowe wydarzenia mają miejsce współcześnie, podczas gdy akcję filmu osadzono w typowym dla Sherlocka schyłku XIXw. Co to zmienia? Chciałoby się rzec, że wszystko, ale w gruncie rzeczy mamy jedynie taksówki zamiast powozów, komórki w miejsce notesów i internetowego bloga, a nie wspomnienia spisane na maszynie do pisania. Jest jednak kardynalna rzecz, na którą ma wpływ nawet najdrobniejszy element dekoracji – klimat. Tłem dla szalonych przygód tandemu Ritchiego są europejskie miasta doby fin de siècle - w steampunkowym od kanałów aż po dachy świecie widać zalążki ery karabinów maszynowych i silników spalinowych. Czy to brudny zaułek, czy wielki bal na szczycie pokojowym, scenografia jest dopracowana i aż tchnie czarem przełomu wieków.

Trochę mi tego brakuje w serialu Sherlock. Współczesny Londyn wydał mi się miejscami wręcz sterylny(nawet bezdomni jacyś tacy czyści…), a przez swoją „codzienność” nudny. Zaciekawiło mnie jednak to, jak książkowe realia zamieniono na współczesne. Dopasowanie ponad stuletnich historii do obecnego poziomu wiedzy i techniki było nie lada wyzwaniem, z którego twórcy wybrnęli naprawdę nieźle, aczkolwiek niektórzy mogą być oburzeni odebraniem Sherlockowi fajki. Ja jednak uważam, że zastąpienie jej plastrami nikotynowymi było zabawnym pomysłem. Ale nie bójcie się! Skrzypce zostały.

Z czasem wiąże się oczywiście miejsce. Domeną współczesnego Sherlocka jest Londyn, zwłaszcza Baker Street i okolice szpitala im. św. Bartłomieja. Trochę ciasno. Nie przekreślajmy go jednak za szybko – piękne plenery, w których rozgrywa się akcja odcinka „Hound of Baskerville” są naprawdę imponujące. Cóż, wada posiadania skromniejszego budżetu, niż miał Sherlock Holmes: Gra Cieni. Ritchie nie omieszkał tego wykorzystać i druga część zrobiona z większym rozmachem. Zabiera widza w podróż z Londynu do alpejskich rejonów Szwajcarii, gdzie mieści się niesamowita twierdza, w której rozgrywają się najważniejsze wydarzenia. Po drodze, zahacza m. in. o Paryż, który zrobił na mnie niemałe wrażenia swoimi widokami, zwłaszcza budującą się bazyliką Sacré Coeur.

… i dla ucha.

Pana, który jest autorem soundtracków do obu części filmów nie muszę nikomu przedstawiać. I tym razem Hans Zimmer stworzył kawał naprawdę dobrego OST – tym razem mroczniejszego, jednak równie energicznego i trzymającego w napięciu co poprzedni. Nie zabraknie utworów typowych dla Sherlocka Holmesa, ale znajdzie się również coś całkowicie nowego, jak grane na trąbce „Did you kill my wife?”.

Serial BBC również nie ma się czego wstydzić. Muzyka autorstwa Davida Arnolda i Michaela Price’a, stworzona na potrzeby Sherlocka jest naprawdę zróżnicowana, od spokojnego utworu otwierającego, aż po „Game is on” albo „Pursuit”, które równie dobrze klimatem mogłyby pojawić się w pordukcji Guya Ritchiego. W serialu pojawiają się również piosenki innych autorów, jak np. „Sinnerman” Niny Simone – scena przygotowań do rozprawy sądowej, do której został użyty kawałek, nabiera dzięki niemu niepowtarzalnego klimatu.

Akcja!

Niezależnie od tego, czy bohaterowie chodzą w surdutach czy w jeansach, to najważniejsze, czyli opowiadane w ekranizacjach historie, pozostają prawie takie same. Znów jednak różni się sposób. W serialu Sherlock, twórcy bawią się poszczególnymi opowiadaniami, dzięki formule mają więcej czasu na opowiedzenie historii różnych zagadek. Z kolei w filmach można odnaleźć elementy pochodzące z różnych przygód połączone w jedną całość. Tu pojawia nam się podobieństwo – obie ekranizacje, każda swoim tempem i na swój sposób, zmierzają do tego samego celu – ostatecznej konfrontacji z arcywrogiem Sherlocka – Moriartym.

No właśnie – tempo. To, co prezentuje nam Guy Ritchie to istnie hollywoodzkie kino: dynamiczne sceny walki, sceny walki w slow - motion, pościgi, pościgi w slow – motion, wybuchy, wybuchy w slow – motion itp., itd. Tempo akcji, zwłaszcza w nowej części, jest zawrotne, a bohaterowie działają na większą skalę niż w serialu, możnaby rzec, globalnie – w grę wchodzi panowanie nad światem! Ponadto, nowy film jest przegięty w absolutnie, ale to absolutnie każdą stronę - bywa tak nieprawdopodobny, że momentami w kinie nie mogłam powstrzymać rozbawionego okrzyku „Kto to wymyślił?!”. Przez to wszystko procent Sherlocka w Sherlocku spada.

Serial w porównaniu z filmem jest spokojniejszy(w porównaniu z Grą Cieni nawet ukochana przeze mnie Szklana Pułapka zakrawa o film obyczajowy), bardziej nastawiony na emocje niż na akcję. Owszem, zdarza się tam skakanie po dachach, przypadkowe walki na szable i pościgi po zakamarkach Londynu, nawet i slow - motion się znajdzie, jednak widać, że twórcy stawiają bardziej na dedukcję niż na akcję. Ciekawy sposób przedstawiania tego, co widzi Sherlock sprawia jednak, że obserwowanie jego toku myślenia jest równie ciekawe co przyglądanie się bójkom w filmie.

Tempo akcji to ten czynnik, który sprawia, że widz odbiera oba Sherlocki jako diametralnie różne filmy. Jednak oglądając Sherlocka Holmesa: Grę Cieni nie mogłam pozbyć się permanentnego uczucia deja vu spowodowanego wykorzystywaniem cytatów – obie ekranizacje sprawiły, że „Come at once if convenient — if inconvenient come all the same” stało się nowym hasłem dla Sherlocka Holmesa. Ponadto, fani bawią się w wynajdywanie podobnych ujęć czy sytuacji, jak na tym filmiku.

That’s not all folks

Powyższe porównanie to tylko obserwacje poczynione na pierwszy rzut oka. Nie da się porównać Gry Cieni i Sherlocka w jednym tekście. Ba, już teraz można zauważyć , że nie da się ich porównać w ogóle.

Bo co z tego, że cytaty są te same? Ujęcia podobne? Soundtracki przypominają się nawzajem? Jako podstawy użyto tych samych historii i bohaterów? Filmy i serial to dwie zupełnie różne pozycje, przedstawiające różnych Sherlocków i ich różnych Watsonów(o czym w kolejnej notce – najlepsze zostawiłam sobie na koniec) w różnych Londynach w różnym czasie, którzy różnymi sposobami rozwiązują zagadki o różnym zakresie.

A oba sposoby trzeba zobaczyć. Elementary, my dear Watson.

Koona
31 stycznia 2012 - 00:31