Mass Effect 3 - recenzja gry i dwa słowa o zakończeniu trylogii - fsm - 31 marca 2012

Mass Effect 3 - recenzja gry i dwa słowa o zakończeniu trylogii

fsm ocenia: Mass Effect 3
85

Przez ostatnie 3 tygodnie cierpliwie lutowałem najemników Cerberusa i "żniwiarskie" poczwary, starając się jednocześnie unikać spoilerów (a tych po premierze gry można było się spodziewać nawet pod kapslami soków z Tymbarku) oraz zrozumieć, dlaczego jedni oceniają grę jako bliską ideału, a inni uparcie twierdzą, że jest w najlepszym razie poprawna. Dzisiaj - po 26,5 godziny zabawy - Mass Effect 3 ukończyłem i pewne sprawy rozumiem. No i naturalnie pojawiła się potrzeba napisania tej recenzji. Tekst będzie podzielony na 2 części - najpierw pokrótce umotywuję widoczne z boku 85/100 (bez zbytnich spoilerów), a potem dołożę wypełnione absurdalną dawką spoilerów trzy grosze w kwestii zakończenia trylogii. Ready, set, go!

Recenzja

Mass Effect 3 to najgorsza część sagi. Niestety. Na starcie pozwolę sobie wymienić te rzeczy, które okazały się rysą na tym kosmicznym krysztale.

1. Błędy, byczki, niedopracowanie, niechlujstwo. A to w cutscence nie pojawia się postać i wszyscy gadają do pustej przestrzeni, a to wyświetlana jest niepoprawna broń (taka, której mój Shepard nawet nie ma w ekwipunku), a to tekstury się przenikają, postacie pływają zamiast chodzić lub padają na pysk jednocześnie lewitując metr nad ziemią.

2. Nierówna strona wizualna: niektóre tekstury straszą rozmyciem w stylu "mało zdolny pięciolatek właśnie dorwał plakatówki i wyjątkowo cienką kartkę papieru", lokacje bywają przerażająco puste lub pozbawione detali (góry śmieci jako bezkształtna masa pokryta brzydką teksturą), wyraźnie widać też różnicę w przygotowaniu modeli postaci: główna obsada jest czadowa i najładniejsza w historii serii, natomiast niektórzy trzecio- i czwartoplanowcy wyglądają jak wyciągnięci z Mass Effect 1. To samo zjawisko dotyczy zresztą całej gry - miejscami jest to tytuł zasługujący nawet na cztery A, a czasami wygląda na coś stworzonego w wielkim pośpiechu i byle było...

3. Mam wrażenie, że zmalało znaczenie wszystkich wyborów i konwersacji w grze. Wcześniej wywierały większe wrażenie i dawały nadzieję na naprawdę solidne konsekwencje. Tymczasem 90% podjętych w poprzednich odsłonach decyzji sprowadza się do "dostanę 75 punktów do siły wojska w ostatecznej bitwie" lub "dostanę 100 punktów" (choćby takie zniszczenie lub ocalenie bazy Zbieraczy w ME2 zaowocowało krótkim dialogiem podczas wizytacji w siedzibie Cerberusa i taką bądź siaką ilością punktów do podejrzenia w menu... słabo).

4. Za mało nowości w kwestii mocy czy uzbrojenia. Jasne - modyfikacja broni czy zbroi jest fajna i się sprawdza, ale mimo wszystko chciałbym czegoś więcej. Nie umiem odpowiedzieć na pytanie "ale co?", tym niemniej czegoś mi zabrakło. Inna sprawa, że dzięki takiemu zagraniu mój Shepard rzeczywiście był mój od początku do końca...

Tym niemniej Mass Effect 3 generalnie oceniam bardzo dobrze. To wszystko opisane powyżej może denerwować i lekko obniżać ogólną frajdę ze wspomnianego na wstępie lutowania, ale w ogólnym rozrachunku nie przeszkadza aż tak bardzo. BioWare nadal umie robić gry, które żelazną łapą chwytają gracza za fraki i wpychają głęboko w trzewia swojego fikcyjnego świata. Wsiąkłem w zaserwowaną opowieść i za wszelką cenę chciałem doprowadzić ją do końca. Granie na emocjach przy użyciu banalnego chwytu pt. spotkasz mnóstwo starych znajomych, z niektórymi zaś będziesz musiał pożegnać się na zawsze działa w ME3 idealnie. Wzruszyłem się nie raz i nie dwa, każda ważna persona dostałą swoje 5 minut i za to oklaski.

Wytykane powyżej niedociągnięcia w grafice są na szczęście równoważone przez takie sekwencje, jak walka na księżycu przy planecie Palaven, starcie ze Żniwiarzem na Tuchance (poziom tzw. epy wyszedł poza skalę - oczy mi załzawiły nie ze wzruszenia, tylko z uderzającego prosto w pysk poczucia ojapie*dole), doskonale także prezentowały się misje na rodzinnych planetach Asari i Quarian.

Podobały mi się wstawki ze snami Sheparda, okazjonalne korzystanie z działek, szybki "strzelacko-napadacki" gameplay, delikatnie zarysowane tu i ówdzie poczucie humoru, ale i tak najważniejsza okazała się historia. Reżyseria najwyższej próby, świetne dialogi i głosowe kreacje aktorów, FENOMENALNA muzyka (szczególnie podczas samego zakończenia) idealnie ilustrująca wydarzenia i ogólny ciężar wszystkiego, czego przyszło nam doświadczyć przez te (w moim przypadku) w sumie ok. 90 godzin. No ale mamy jeszcze to nieszczęsne (?) zakończenie...

Finał (oj, jakie tu będą spoilery!)

Po tym, jak zakończyła się bonusowa scenka po napisach końcowych zrozumiałem, dlaczego tak wielu z Was poczuło się zawiedzionych czy wręcz oszukanych konkluzją sagi. Zadziałał tu trochę efekt serialu Lost - damy ludziom wzruszające pożegnanie z masą znajomych postaci, a jednocześnie pokażemy środkowy palec w kwestii satysfakcjonującego wyjaśnienia wszystkich wątków. Ja sam finał Zagubionych początkowo odebrałem jako "OMG, ale czad... nareszcie!", by po jakimś czasie ochłonąć i poczuć lekki zawód. Z drugiej jednak strony Mass Effect 3 dużo ma wspólnego z Battlestar Galactica (powtarzalność cyklu / wszystko już się wydarzyło i się wydarzy oraz antagonizm istoty organiczne - istoty mechaniczne), którego zakończenie z kolei spodobało mi się tuż po obejrzeniu go i podoba się nadal. Wiele wątków dawało nadzieję na coś więcej niż "God did it", ale z jakiegoś powodu nie uznałem tego za wadę i finał serialu idealnie wpasował się w moje oczekiwania...

W ME3 jest podobnie. Cała masa niezwykle istotnych decyzji podjętych w 2008, 2010 i wreszcie 2012 roku dawała nadzieję na coś więcej, niż oderwaną od całości pogaduszkę ze sztuczną inteligencją (? ... choć spokojnie można dzieciaka uznać za kogoś w rodzaju anioła czy boskiego bytu), która nakazuje podjęcie decyzji pozornie niezwiązanej z resztą opowieści. Nie wiem czy to masa negatywnych komentarzy i ogólny ferment w sieci to sprawił, czy może po prostu podchodzę do sprawy mniej emocjonalnie niż ZAPŁACIŁEM, TO MA BYĆ TAK JAK JA CHCEM!!!111, ale nie zaskoczyła mnie obecność kogoś/czegoś potężniejszego niż Żniwiarze, którzy są tylko narzędziem do wykonania danego zadania. Wciągnąłem się, obserwowałem wszystko z wypiekami na twarzy, a podjęcie ostatecznej decyzji wcale nie było łatwe. Zwyciężyła synteza, pozornie najlepsza opcja - poświęciłem swojego Sheparda w imię czegoś ważniejszego, niż on sam.

Ma się rozumieć - potem zacząłem czytać, oglądać pozostałe zakończenia, wyłapywać te same nieścisłości, które wielu z Was zauważyło. Wszystko to jednak stało się już po faktycznym finale. W czasie grania byłem zadowolony, a po powrocie do naszych czasów i naszej sieci, zacząłem się zastanawiać. Żądanie innego/lepszego finału uważam za absurd, choć przyznam, że na pewno nie obrażę się, jeśli ZA DARMO otrzymamy małe DLC dopowiadające to czy owo. Aż w pewnym momencie trafiłem na tekst, który w najlepszy możliwy sposób podsumowuje wszystko i od tego momentu stał się moim oficjalnym wyjaśnieniem zakończenia sagi. Tak, słusznie się domyślacie - chodzi o teorię o indoktrynacji, która tutaj została bardzo ładnie opisana i wyjaśniona [a tutaj pokazana w dosyć długim filmiku]. Jeśli to okaże się być oficjalną linią partii, będzie to chyba najmniej "growe" zakończenie, jakiego doświadczyłem w grach. I będzie to bardzo dobre zakończenie. Chyba, że wymyślą co innego... :P

Pozostaje jeszcze jedna kwestia, która jakoś tam mnie uwiera. Finał Mass Effect 2 i postać ludzkiej larwy Żniwiarza. Zaskoczenie, klimatyczny pojedynek i ogromna ciekawość w kwestii tego, dokąd to nas zaprowadzi. I mając na uwadze pierwotny szkic fabuły trylogii - ciemna materia to zjawisko zagrażające wszystkim istnieniom i całemu Wszechświatowi, Żniwiarze to istoty tworzone z całych nacji starające się temu zjawisku zapobiec poprzez cykliczne pozyskiwanie nowego materiału genetycznego celem odnalezienia sposobu na ocalenie świata i ludzkość, której niezwykła kombinacja genów daje nadzieję na przetrwanie kataklizmu - stąd desperacja próba stworzenia ostatecznego "ludzkiego" Żniwiarza w ME2 - wydaje się, że była szansa na coś ciekawszego i łatwiej przyswajalnego. No ale koniec końców - larwa Żniwiarza okazała się bezsensowna, poniekąd jak i cały główny wątek z dwójki (która przecież jest najlepszym odcinkiem serii, prawda?). Szkoda.

Summa summarum: smutno mi, że to już koniec. To jest dla mnie najważniejsze uczucie po zakończeniu zmagań. Przywiązałem się do uniwersum, do postaci, do Sheparda i szkoda, że ta naprawdę wspaniała przygodasię już zakończyła. Zrobiła to w dosyć kontrowersyjny sposób, ale jestem pewien, że bardzo dobrze przemyślany i nie zrobiony na "odwal się" (poza tym, czy naprawdę ma sens ocenianie całej gry patrząc tylko przez pryzmat ostatnich 30 minut?).  Taki finał twórcy wybrali i ja to szanuję (ale za zbieranie bonusów do ostatecznej siły wojsk za pomocą multiplayera i Facebooka oraz mało "epickie" ostatnie starcie/misję- krecha!). Poza tym - zdecydowanie lepiej jest nadal lubić zacną serię i zakończyć wszystko z uśmiechem, niż się spinać i wylewać żale na forach :)

Dziękuję za uwagę, słodkich snów, pozdrawiam mamę i fanki!

fsm
31 marca 2012 - 23:23