Ted – co się dzieje kiedy miś ożywa [Recenzja] - Cascad - 6 września 2012

Ted – co się dzieje kiedy miś ożywa [Recenzja]

Na co dzień przetrawiamy tonę amerykańskiej codzienności. Nikogo nie dziwi widok szkolnych drużyn footballowych, bractw, koledżu, Obamy i 127 rodzajów knajp z hamburgerami – wszystko to i jeszcze więcej znamy z seriali i filmów, które męczą nas od najmłodszych lat wizją obcego społeczeństwa. Jednym ze stałych elementów hajlafu zza oceanu jest też pluszowy miś, którego można nazwać Teddy.

 

W tym miejscu pojawia się, reżyser, Seth MacFarlane i robi z maskotki milionów klnącego, pijącego, palącego marihuanę złośliwca, uwielbiającego swojego najlepszego przyjaciela... Czy to nie piękne?

 


Przyjacielem tym jest John Bennett grany przez Marka Wahlberga. Zażyłość obu panów jest bardzo szczególna – pewnej gwiazdki młody, samotny Johny zapragnął mieć przyjaciela na zawsze, los tchnął więc życie w jego nową zabawkę, która szybko stała się bohaterem Ameryki (gadający miś! wyobraźcie to sobie!) i szybko o niej zapomniano. Na szczęście dwójka kumpli jest sobie wierna i cały czas trzymają się razem. Malutki problem stanowi jedynie to, że John ma już 35 lat i szczęśliwy związek, a mały, sprowadzający go na złą drogę kumpel z dzieciństwa nie zawsze jest w nim mile widziany.


Jeśli dodamy do tego, że rolę dziewczyny - Lori Collins - gra Mila Kunis i przypomnimy sobie (a da się o tym zapomnieć?), że Seth MacFarlane to twórca Family Guy to zapowiada się nam świetny seans, z dobrymi aktorami, dobrym scenariuszem i dobrym poczuciem humoru. Niestety nie wszystko tu zagrało...

 


Uwielbiam bromance w kinie, znam i strasznie cenię sobie tą szczególną więź jaka łączy samców umawiających się na używki, oglądanie głupich filmów i jedzenie wszystkiego co jest w zasięgu ręki oraz nie wymaga zbyt dużej obróbki (zalanie gorącego kubka to maksimum). Akurat te rzeczy są tutaj pokazane całkiem nieźle, w końcu Ted jest gadającym pluszowym misiem...

 

Boli zatem, że MacFarlane zapomniał o tym, że kręci obraz pełnometrażowy, a nie kolejny odcinek serialu – to co przechodzi w krótszych formach niekoniecznie nadaje się na srebrny ekran. Przewidywalne do bólu powiązanie słodziakowatego Teda z cechami dorosłego degenerata jest przerysowane i tego nie kupuję. Taki comic relief jest dobry, ale nie wtedy kiedy stanowi sedno filmu. Mam się ciągle śmiać z przeklinającej przytulanki? Naprawdę?

 


Oczywiście jest i dobra strona. Nawet ci szczególnie wychuchani będą musieli docenić uszczypliwość i celność dialogów (choć te także są kierowane głównie do amerykańskiej widowni), tak samo jak ukazanie odwiecznego konfliktu między dziewczyną, kumplami i chłopakiem. Lori jest świetna i zależy jej na Johnie, on ją kocha i nie chce bez niej żyć, jednak nawet pomimo tak szczerych intencji potrafi dojść między nimi kłótni przez osoby, które także chcą cieszyć się ich życiem... Bywa i tak. I choć całkowicie przewidywalnie się rozchodzą, po to by potem znów być razem i wszystko sobie wybaczyć (piszę tu o całej trójce) to dobrze, że ktoś pokazał, że takie rzeczy się zdarzają. Szkoda, że zrobiono to w płytki i czasem wulgarny sposób, ale to przecież komedia złożona z pojedynczych gagów – łatwo przyswajalna, niemęcząca, często zabawna. Innymi słowy: Ted spełnia swoją funkcję.

 


Ted to ostry humor, kolejny pean na cześć męskiej przyjaźni (mówcie co chcecie, ostatnio jest ich bardzo mało) i pokazanie, że „dorosłość” to bezbarwna rzecz, z którą jednak trzeba się co jakiś czas mierzyć, wstając z kanapy pod którą kumuluje się góra okruszków po chipsach. Duży plus należy się także za udane i miłe w odbiorze pokazanie miłości łączącej Johna i Lori – jest tego mało, ale wyraziście, bez wchodzenia na ckliwe lub dramatyczne tony. Brawo panie MacFarlane. Minus za brak pomysłu na ciągnięcie gagu o niereformowalnym misiu przez godzinę i trzydzieści minut.

 

Dla wszystkich liczących na lekki seans i lubiących rzeczy Apatowa, Smitha czy też Simpsonowy humor będzie to niezła inwestycja. Można oglądać.

Cascad
6 września 2012 - 22:29