Deftones - Koi No Yokan. Godzina ciężkiej rozkoszy. - fsm - 13 listopada 2012

Deftones - Koi No Yokan. Godzina ciężkiej rozkoszy.

Przy okazji premiery siódmego albumu Deftones - Koi No Yokan - znowu naszły mnie refleksje na temat tego, jak trudno jest napisać naprawdę ciekawy tekst o płycie i zawartej na niej muzyce. Ale nie zważając na trudności podejmę się tego zadania po raz trzeci w ciągu ostatnich kilku dni - tak gorącej muzycznie jesieni nie pamiętam od dawna. A zatem...

Wczoraj w Polsce, a dzisiaj w USA ma oficjalną premierę nowe dzieło grupy Deftones i znów (poprzednio przy okazji Diamond Eyes z 2010 roku) mamy do czynienia z prawdopodobnie maksymalnym dopieszczeniem sprawdzonej formuły gitarowego grania. Deftones lepsi byli w zasadzie tylko raz - 12 lat temu, gdy podarowali nam White Pony. A to naprawdę Coś (przez duże "c").

Najpierw uporajmy się z tytułem: koi no yokan to nie dające się dosłownie przetłumaczyć wyrażenie z języka japońskiego oznaczające mniej więcej przeświadczenie o rychłym nadejściu miłości. Nie miłość od pierwszego wejrzenia, nie zakochanie się, ale wyraźne przeczucie, że miłość jest tuż za rogiem. I, do cholery jasnej, niezwykle adekwatny to tytuł. Czułem, że ta płyta będzie mi sie podobać, a gdy już doszło do usznego zapłodnienia, nie mógłbym być bardziej zadowolony. Przed przeczytaniem reszty tekstu zapraszam na odsłuch - Koi No Yokan oficjalnie leży sobie całe w sieci i czeka na chętnych.

[KLIK!]

Nowa płyta Deftones to chyba najlepszy obecnie przykład ciężkiego, ale jednocześnie bardzo przystępnego grania. Nie ma tu kanciastych, syntetycznych rytmów, jak na ostatniej płycie Mansona, nie ma też mowy o niezatrzymywalnym, industrialnym metalo-walcu jak u Fear Factory. Koi No Yokan to przede wszystkim melodia, miejscami wręcz magiczna atmosfera, mnóstwo nałożonych na siebie instrumentalnych warstw i - oczywiście - będące odpowiednikiem zrzuconego na stadion lotniskowca* basowe i gitarowe riffy. Chino Moreno to rewelacyjny wokalista i coraz bardziej utalentowany gitarzysta. Ten pan świeci blaskiem 14 wysokiej klasy budowlanych reflektorów, a koledzy wspierają go całą mocą swojego warsztatu.

Krótka obrazkowa impresja pt. słuchamy nowej płyty Deftones

Koi No Yokan zaczyna się krótką popową piosenką dla niepoznaki obwieszoną strunami zrobionymi z drutu kolczastego, która szybko przechodzi w kolejny singlowy materiał (mięsisty bas + tekst o seksie, a seks się sprzedaje!). Numerek trzy można było poznać już jakiś czas temu - Leathers to pierwszy oficjalny numer z KNY i jest to typowo deftonesowska rozwrzeszczana agresja (nie dajcie się uśpić spokojnemu wstępowi - gdy wejdzie właściwa część utworu krwawienie z różnych otworów ciała gwarantowane). Potem przychodzi na coś inspirowanego Piotrem Rubikiem. Powaga. Ale bez nerwów, Sergio Vega zatankował gitarę basową i z siłą podpalonego stada słoni wtacza się na scenę. Poltergeist robi dobrze. Entombed (utwór numer 5) to pierwszy spokojny fragment plyty i przy okazji rzecz przecudnej urody. Pływa gitara, elektronika dodaje głębi, wszystko jest takie, rzekłbym, eteryczne. Ok, czas na nabranie oddechu właśnie się skończył. Graphic Nature to kawałek żywcem wyrwany z roku 1997 roku i albumu Around the Fur, następny w kolejności jest singlowy Tempest (czyli nawałnica - i faktycznie, przetacza się po głośnikach z ciężką, melodyjną  determinacją), torpedowa annihilacja pod postacią Gauze i mój chwilowy numer 1 - Rosemary. Oto 7 minut niczym nie skrępowanego geniuszu. Maszyneria budzi się powoli, ale gdy już się rozpędzi... ach. Praca gitar przesuwa płyty tektoniczne. Gdy już odkryjecie, że jesteście na innym kontynencie możecie odetchnąć - Rosemary przechodzi w Goon Squad za pomocą spokojnej, melodyjnej gitary, by eksplodować ostatnim, wściekłym kawałkiem. Gdy wspomniany numer wydobywał się z wnętrza mej wysłużonej Almery śmigającej ulicami Poznania, przysiągłbym, że biegła za mną wataha czarnych psów. Niemożliwość! Na pożegnanie Deftones proponują drugą balladę. Śliczne zakończenie szalonej podróży wartej tych 60 złotych, które trzeba wydać w sklepie.

Koi No Yokan to bardzo, bardzo dobra płyta. Deftones nie odkryli prochu, nie starali sie też na siłę zmieniać stylu czy wprowadzać rewolucji. To ten sam, znany od lat, patent na inteligentne, ciężkie granie, doprowadzony tutaj niemal do perfekcji. Bo jeśli po kilku dniach katowania płyty nie umiem znaleźć na niej zbędnego elementu, to jest to coś wartego uwagi. Mam nadzieję, że kogoś skuszę tym tekstem. A czy Koi No Yokan okaże się moim albumem roku... sprawdzimy w drugiej połowie grudnia.

* porównanie ukradzione z pewnej anglojęzycznej recenzji, ale uznałem je za tak czadowe, że nie mogłem się powstrzymać :)

fsm
13 listopada 2012 - 14:31