Hobbit: Niezwykła podróż - mogło być lepiej - Cayack - 29 grudnia 2012

Hobbit: Niezwykła podróż - mogło być lepiej

Stało się, najważniejszy film roku trafił wreszcie na ekrany polskich kin. Peter Jackson ponownie zaprasza nas do spakowania podróżnego plecaka, zaopatrzenia się w porcję lembasów i udania z nim w długą, magiczną podróż. Jednocześnie sam musi zmierzyć się z gigantycznymi oczekiwaniami, jakie sam zbudował doskonałą trylogią sprzed dekady. Czy wróci ze swojej wyprawy zwycięsko? To ocenimy pod koniec roku 2014. Póki co, Hobbit: Niezwykła podróż jest filmem słabszym od każdej z części Władcy Pierścieni.

Zacznijmy od tego, co dobre. Inaczej niż eJay oglądałem standardową wersję, a nie 48fps, ale mimo tego strona wizualna Hobbita robi piorunujące wrażenie. Wspaniałe budowle, doskonałe efekty, świetna praca kamery, idylliczne krajobrazy Nowej Zelandii – słowem jest na co popatrzeć. Wrażenie robią także projekty fantastycznych stworów (może poza ostatnim akcentem filmu). Trudno mieć też zastrzeżenia co do charakteryzacji krasnoludów, poza – paradoksalnie – najważniejszym z nich, Thorinem. Richard Armitage, poza tym, że przerobiono go na niższego, wygląda bardziej na ludzkiego władcę, niż dumnego, choć poniżonego króla krasnoludów. Niewielka to jednak rysa na szkle, a w świat Śródziemia można uwierzyć. Wrażenia estetyczne pogłębia doskonała muzyka, a początkowy motyw przywodzący na myśl Władcę Pierścieni tylko przypomina, w jakiego rodzaju podróż ponownie się udamy.

Jackson wyciągnął wnioski z krytycznych głosów dotyczących Drużyny Pierścienia, jakoby w tym filmie nic się nie działo. Tym razem na ekranie dzieje się sporo, niestety jest to mocno schematyczne. I to tylko po części wina Tolkiena, u którego także bohaterowie często wpadali w tarapaty, a w końcu znienacka ktoś lub coś ich ratowało. Czytając książkę nie odczuwało się, by było to tak nagminne, jak w filmie. Przez to nawet gdyby ktoś nie znał pierwowzoru, to będzie w stanie zgadnąć jak skończy się dana akcja tylko na podstawie tego, co zobaczył pół godziny wcześniej i kogo akurat brakuje na ekranie.

Spotkanie z Radagastem to jeden z przykładów, gdy średnio rozbudowany wątek dostaje postać ledwie wspomniana w książkowym Hobbicie...

Kręcąc trzy filmy Jackson naturalnie musiał korzystać z innej twórczości Tolkiena (co mnie cieszy, bo poznam lepiej ten świat), ale gdzie trzeba potrafił także skrócić pewne sceny z oryginału. Sporym kunsztem popisał się np. podczas sceny zgadywanek między Bilbo i Gollumem, która nie przeciągnęła się zanadto dzięki niewykorzystaniu całości ich pogawędki. Ma to jednak dwie strony medalu. Większość krasnoludów została potraktowana po macoszemu, byli tłem. Walczącym, śmiejącym i bekającym, ale tylko tłem. Widz który nie czytał książki będzie miał problem, by spamiętać ich imiona. Jest to spowodowane tym, że poza początkiem filmu prawie nie ma między nimi dialogów.

W powyższym objawia się słabość filmowego Hobbita wobec filmowego Władcy Pierścieni. Choć tutaj bohaterów jest więcej, to są mniej różnorodni, a na pewno mniej istotni. Wszystko kręci się wokół Thorina, Bilbo i Gandalfa, podczas gdy we WP każdy członek drużyny był ważny, każdy dostał swoje pięć minut. Może sytuację poprawią tutaj następne filmy, ale na ten moment poczytuję to za wadę.

Brawa Peterowi i spółce należą się za to, że jeśli już uznali coś za istotne, to pokazali to z pietyzmem i rozmachem. Tutaj nie ma sytuacji (albo sobie nie przypominam), że coś jest wspomniane, a nie pokazane. Mamy retrospekcje, które u niejednego reżysera nie miałyby racji bytu. Szczegółowe, efektowne, i przede wszystkim czasochłonne.

... Ale cierpią na tym same krasnoludy, które w znakomitej większości nie miały wiele do powiedzenia - dosłownie i w przenośni.

Na koniec dwa słowa o obsadzie - Martin Freeman jako Bilbo to strzał w dziesiątkę. Skromny hobbit w jego wykonaniu budzi sympatię, potrafi być inteligentny i sprytny, nie grzeszy walecznością, ale w lojalności do towarzyszy potrafi zebrać się na odwagę. Ian McKellen to klasa sama w sobie, widać, że powrót w buty Gandalfa sprawił mu niemałą przyjemność. Najsłabiej z trójki głównych bohaterów wypada Richard Armitage, co nie znaczy, że nie dał sobie rady. Hugo Weaving i Cate Blanchett zagrali tak, jak zdążyli nas przyzwyczaić, bardzo cieszy też epizod Christophera Lee. 90-letni aktor całą scenę tylko siedzi i mówi, ale po pierwsze - nie trzeba było więcej, po drugie - trudno więcej wymagać. Wreszcie Andy Serkis, niezastąpiony jako stary, (nie)dobry Gollum.

Hobbit: Niezwykła podróż pozostawił po sobie mieszane uczucia. Z jednej strony trzygodzinny seans minął prędko, trudno się było nudzić, a z pewnością było na co popatrzeć. Z drugiej mam nieodparte wrażenie, że to dzieło mogło być czymś więcej. Skupienie się na akcji i pokpienie relacji między krasnoludami sprawia, że mniej im kibicujemy niż "drużynie pierścienia". Być może za dwa lata przekonamy się, że Niezwykła podróż była doskonałym preludium do dalszych wydarzeń filmowej trylogii Hobbit. Osobne dzieło, na które patrzymy dzisiaj, nazwałbym filmem bardzo dobrym, ale na pewno nie wybitnym.

7.5/10 

Cayack
29 grudnia 2012 - 22:54