Saints Row 4 czyli eksplozja szaleństwa kreatywności i Paweł Deląg - myrmekochoria - 24 grudnia 2013

Saints Row 4, czyli eksplozja szaleństwa, kreatywności i Paweł Deląg

Napisałem kilka wersji wstępu do tego tekstu, ale żadna z nich nie była w stanie streścić geniuszu Saints Row 4. Nieokiełznane szaleństwo, kreatywność, „dobra zabawa”, oryginalność. Jeżeli ktoś by chciał, to mógłby napisać, że jest to kwintesencja postmodernizmu i uosobienie dzikiego ducha Interentu, ale pierwsza połowa tego zdania jest głupia i pompatyczna. Cóż zatem pozostaje? Moja postać ubrana w komeżkę ministranta, nosząca czarną maskę BDSM (podobną do maski Scarecrowa), dzierżąca różowy miecz energetyczny (przypominający katanę), jeżdżąca w samochodzie z lat 30. (przyozdobionym rzeźbą różowego flaminga na tylnim siedzeniu) wraz z Roddym Piperem, który okłada ludzi przebranych za hot-dogi pozowanymi ciosami wyjętymi z wrestlingu amerykańskiego w skomplikowanej symulacji Obcych!  Wraz z RODDYM PIPEREM! Niech to będzie motyw przewodni, ale po kolei, bo nie mogę pozwolić sobie, jeszcze, na zupełny obłęd. Nadmieniłem, że podczas przejażdżki słuchałem rapu, który traktował o tym, że jedna postać jest w „friend zone” z dziewczyną rapera i nie wiem co z tym zrobić? Nie, nie logika, porządek i sok pomarańczowy na śniadanie gwarantem szczęśliwego społeczeństwa, w którym świadczenia socjalne istnieją i wszystko jest w porządku!

Cóż… . Ekipa z Volition się nie obija, żeby nie użyć brzydszego słowa. Naprawdę wiele bym dał, aby zobaczyć jak wyglądał proces pisania scenariusza, ale jeżeli miałbym zgadywać, to na pewno w menu były nielegalne substancje. Dostaje się wszystkim, zwłaszcza branży gier i „wielkim seriom”, które odniosły komercyjny sukces. Saint’s Row 4 tonie w nawiązaniach do kultury/popkultury i nawet całych parodiach danych gatunków gier. Ostrze ironii, cynizmu i pastiszu “is strong with this one”… . Na samym początku rozgrywki Call of Duty dostaje straszne baty, a później jest tylko lepiej. Posiadamy w grze statek przypominający Normandię albo Ebon Hawk (jeżeli ktoś pamięta prawdziwą genezę tej mechaniki) i musimy obcować z naszymi „ziomami” w taki sam sposób, jak w Mass Effect. Kwestia romansów jest genialnie poprowadzona i Mass Effect dostał straszne lanie, a jako, że nie jestem fanem tej serii, więc umierałem ze śmiechu. Parodia skradanek (MGS), w której zestrzeliwujemy Bogu ducha winne światła  jest mistrzowska („Asha, this light has a family”, małżeńska kłótnia o powrót z pracy: „I said i don’ know. I have to walk this path over and over until something interesting happens… WELL I DON’T SEE YOU GETTING A JOB!”). Poza tym, czy jest coś zabawniejszego niż skradające się pudło dźgające brutalnie strażników nożem po brzuchu ( tak umierają NPCty: “Arghhh, famous movie quote!”. Naprawdę dostają wszyscy. “Within the first half-hour, Saints Row IV has managed to parody Modern Warfare games, Armageddon, Independence Day, The Matrix and Space Invaders solely for the means of explosions without a single pause to breath” (Ben Croshaw). Lista na tym się nie kończy; uwięzienie mieście z lat 50. z Fallouta 3, Ghostbusters, zagramy w nieśmiertelne „Czołgi” (tj. Battle City), zostaniemy zamknięcie w bijatyce pokroju Cadillacs and Dinosaurs  i wiele, wiele innych. Specjalne miejsce w moim sercu ma rekonstrukcja jednej z najdłuższych i najwybitniejszych walk w historii kina  pomiędzy Roddym Piperem i Keithem Davidem z „They Live!”. Zresztą wspominałem, że Keith David jest wiceprezydentem w tym uniwersum?! Nie, nie na pomoc!

Postanowiłem przejechać się samochodem w kształcie wesołej pandy, aby rozładować emocje. Nagle usłyszałem znaną nutę… „What is love? Baby don’t hurt me. Don’t hurt me no more”. Rozpłakałem się, bo myślałem o miłości mojego życia, która mnie zostawiła. Postanowiłem zatem zniszczyć kilka samochodów mieczem, który zamiast klingi ma mackę ośmiornicy. Musze się stąd wydostać. „Pójdź za mną, Karol” – powiedział łagodny i ciepły głos. „Paweł Deląg?”. „Wydostanę Cie z tego koszmaru i cierpienia. Nie bój się. Przyczyną cierpienia jest pragnienie. Ustanie cierpienia, to całkowite zaniknięcie i ustanie, wyrzeczenie się, zaniechanie, wyzwolenie, puszczenie pragnienia, wolne wymazywanie ego… .  Zabiorę Cię do świata najwybitniejszego polskiego filmu, w którym grałem główną rolę (powiedział to nie kryjąc dumy) „Quo Vadis”. „Czy to nie jest film o chrześcijaństwie, a Ty zacytowałeś część szlachetnych prawd buddyzmu?”. Cisza… . Paweł Deląg ma zamiast twarzy rysunek wczesnochrześcijańskiej ryby wyrytej w kamieniu za pomocą miecza legionisty, który pomógł mu wyzwolić Ligię. „Eee… wiesz Paweł, ja nie wiem, tu nie jest aż tak źle, a Wy tam biegacie w addidasach po planie, Bajor tam śpiewa, Hryniewicz gra dyspensatora w Twoim pałacu, Trela udaje jakiegoś złego Greka, nosi pełno skóry, jakby grał pomagiera Mela Gibsona w „Mad Maxie: Wojowniku Szos” i krzyczy „Glauku!!! W imię Chrystusa, wybacz!, a pochodnie Nerona, to nie ludzie tylko jakieś gumowe lalki. Brakuje tylko szarży husarii taplającej się w błocie pod Żołtymi Wodami i Olbrychskiego grającego Azję, syna Azji i Azję jako kontynent. Zawsze się zastanawiałem czy Herhora i księdza Kordeckiego gra ten sam aktor? Jeżeli mogę wybierać, to czy mogę przenieść się do uniwersum „Czarnych chmur”, bo one są tak zabawnie złe, bo zaczynają się i kończą się dziwnym dżinglem imitującym suspens – rozbraja za każdym razem. Poza tym, czy nie podpaliliście Piaseczna na planie podczas pożaru Rzymu, czy gdziekolwiek tam kręciliście. „To było dla SZTUKI ty parweniuszu! – krzyknął Paweł. „Wolisz zostać tutaj i do końca czuć samotność, nigdy nie czuć dotyku miłości swego życia, spoglądać na kości policzkowe, widzieć jej ciała obleczonego w białą koszulę z czarnym ramiączkiem stanika przewieszonym przez kształtne ramie?”. „Wiesz mam miecz z macką i gry komputerowe… .”. „Niech tak będzie…”. Paweł zniknął. Przełknąłem łzy, padłem na kolana i zawyłem: „Pawle!!! W imię Chrystusa, wybacz! Napisałem scenariusz do filmu, w którym jesteś Jakubem Szelą i strzelasz kosami z miniguna do procesji Dembowskiego w XIX wieku! Wróć!” – ale pozostała tylko wielka cisza, miecz z macką i zniszczone samochody, wystrzeliwujące ludzi z armaty, które zamiast maski mają pluszową, różową głowę kota w zielonych okularach. Jak powiedział Henryk Pobożny zanim Mongołowie odcięli mu głowę i jego żona musiała identyfikować jego ciało po szóstym palcu u nogi: „Gorze nam się stało”.

Już mi lepiej, ale to Matrix sprawia, że smakuje tego pieroga ze szpinakiem. Chce o wszystkim zapomnieć i być kimś sławnym? Może Paweł Deląg?

Jaki kraj, taki Matrix. Tak, ale „They Live!”. Jeżeli ktoś nie oglądał tego filmu, to nadrobić zaległości, bo to żywa legenda i znajduje się w tym filmie jedna z najwybitniejszych scen w kinematografii, która natchnęła wiele plakatów w Steelport. OBEY.

Saint’s Row 4 zmusiło mnie również do głębszej myśli i zanegowani kilku przyjętych prawd kapitalistycznych pokroju: lepszy produkt zawsze wygrywa. Nie rozumiem czemu ludzie grają w GTA 4 i 5, gdy mają Saint’s Row 3 i 4 albo chociaż Just Cause 2. Saint’s Row na początku było tylko kopią GTA, ale teraz urosło do rangi czegoś niesamowitego. Ekipa z Volition nadała serii dystynktywną, szaloną i dziwaczną atmosferę, której ciężko szukać gdzie indziej, co jest ogromnym plusem w czasie pseudorealistycznych gier. Skoro już przy tym jesteśmy Call of Duty i Borderlands. Co jest z Wami ludzie?

Marzenie każdego księdza (żart na czasie ostatnio przez 2000 lat)

Mógłbym narzekać na lenistwo programistów i niezbyt zmienioną mapę miasta od Saint’s Row 3, gdyby nie pewien mały kruczek. Otóż, jako że znajdujemy się w wirtualnej symulacji, otrzymujemy kilka specjalnych mocy, które zupełnie odmieniają rozgrywkę i nadają szalonego biegu całej historii. Nic oryginalnego, ale sprawdzają się fantastycznie: wiązka energetyczna, szybkość, „wysokie skoki”, telekineza, „przytup”, tarcza energetyczna. Gra przypomina zupełnie Prototype, ale z o wiele lepszą fabułą ( „Tell me? I will get bone claws?”). Super moce pomogą nam w przemieszczaniu, przeróżnych wyzwaniach i wyścigach rodem wyjętym z TRONa, które już zdarzały się w trzeciej odsłonie. Na wyróżnienie zasługuje co najmniej kilka rzeczy: turniej doktora Genki okraszony genialnym komentarzem ”sportowym”, doskonały soundtrack z mnóstwem hitów/szlagierów budujących cheezy/campowy klimat, „futurystyczna grafika”, przepychanki semantyczne wokół pojęcia „robot” i „pancerz wspomagany”, świetnie działająca telekineza, sielanka lat 50. i wzór atomowej rodziny zaburzony przez Dubstep gun, walka z gigantycznym napojem energetycznym, nieustanne naśmiewanie się z seriali z wampirami w postaci gównianego show „Nyte Blade”.

Już kiedyś pisałem o czymś podobnym, a raczej o zbliżonym motywie, które rozgrzewa moje skostniałe serce. Saints Row 4 jest bardzo podobne do Deathspanka nie tylko przez zakończenie, ale także przez to, że obie te gry są świadome konwencji w jakich operują. Te gry są idealnym przykładem na intelektualną zabawę, odniesienia, nieograniczoną, szaloną kreatywność w budowie poziomów i prezencji świata przedstawionego. Gram już całkiem długo i do tej pory nie widziałem czegoś takiego tj. tak konsekwentnie poprowadzonego. Może w Psychonauts? Poza tym, czy zamrożenie statku Obcych, który później upada na ludzi przebranych za hot-dogi nie jest warte Waszych pieniędzy? No właśnie…

P.S. Do tej pory myślałem, że grą roku będzie dla mnie Call of Juarez: Gunslinger, ale równowaga została nieco zaburzona przez Saints Row 4.

myrmekochoria
24 grudnia 2013 - 19:28