NIN - The Downward Spiral: 20 rocznica wydania (była 6 dni temu). - fsm - 14 marca 2014

NIN - The Downward Spiral: 20 rocznica wydania (była 6 dni temu).

Spóźniłem się. 20 lat i 6 dni temu, 8 marca 1994 roku, na rynku pojawił się drugi długograj Nine Inch Nails, album The Downward Spiral. Ale przecież można rocznicowe teksty publikować poza tym jednym, jedynym idealnym terminem, prawda? Tak też będzie przy okazji tej płyty, która przed dwoma dekadami zadebiutowała na drugim miejscu amerykańskiej listy Billboard, trafiła na 200. miejsce listy pięciuset najlepszych albumów wszech czasów według magazynu Rolling Stone (a to tylko jedna z wielu prestiżowych list, na których TDS sobie dobrze poradziło) i w samych tylko Stanach Zjednocznonych rozeszła się w liczbie grubo ponad 4 milionów egzemplarzy. Tak jest! Świetny album, o którym muszę napisać, a Wy powinniście przeczytać :)

The Downward Spiral to mroczna, ciężka historia. Koncept-album opowiadający historię człowieka będącego na dnie, który powoli zmierza do jedynego słusznego (jak mu się wydaje) wyboru - samobójstwa. Motywy, które znajdziecie na TDS to autodestrukcja, nieposłuszeństwo wobec Boga i społeczeństwa, nieprzyjazne wewnętrzne głosy, narkotyki, oraz potworna dawka wściekłości i bólu. Mimo marcowej premiery jest to niespecjalnie wiosenna płyta będąca efektem wielu miesięcy ciężkiej pracy. To dowód na to, że nawet największą dawkę melancholii, depresji i uzależnienia (z czym wówczas borykał się Trent Reznor), można przekuć w Dzieło - takie z dużej litery.

Kontrowersje związane z The Downward Spiral zaczęły się jeszcze przed nagrywaniem - Reznor wprowadził się do słynnego domu w Beverly Hills, który zamienił w swoje prywatne studio. Dom był słynny z powodu tragedii, jaka rozegrała się tam w 1969 roku - ówczesna żona Romana Polańskiego, Sharon Tate, wraz z kilkorgiem znajomych, została tam zamordowana przez "rodzinę" Charelsa Mansona. Reznor zaręczał, że nie chciał wykorzystywać tragedii dla własnej korzyści i przeprowadzka wynikała z dziwnego zainteresowania amerykańskim folklorem,  ale w odbiorze tej sytuacji nie pomogło też nazwanie studia Le Pig (od krwawego napisu PIG nasmarowanego po zbrodni na drzwiach domu). Tak czy siak: cały proces tworzenia TDS trwał około półtora roku, które Reznor spędził w Beverly Hills. Do Le Pig przyjeżdżali muzyczni goście - m.in Steven Perkins z Jane's Addiction i Adrian Belew z King Crimson - i pomagali tworzyć różne dźwięki zawarte później na albumie. W Le Pig powstała jeszcze debiutancka płyta Marylina Mansona, po czym dom został zburzony (przetrwały jedynie drzwi wejściowe, które Reznor zabrał do Nowego Orleanu, by stały się wejściem do jego Nothing Studios).

Druga tura kontrowersji dotyczyła już samego materiału i tematyki, jaką Reznor poruszał w utworach. Ironia losu chciała, że (poza pięknym i smutnym Hurt) najbardziej znaną piosenką z albumu stało się Closer - industrialna dyskoteka ze słynnym, odważnym teledyskiem i refrenem, w którym Reznor wyznaje, że chciałby "fuck you like an animal". No ale przecież nic tak nie napędza biznesu, jak szokowanie, choć akurat w przypadku The Downward Spiral nie ma mowy o taniej sensacji i zwykłym szukaniu poklasku. To wielowarstwowe (tak tekstowo, jak i muzycznie) dojrzałe dzieło piekielnie zdolnego artysty, któremu w kieszeni siedzi stado demonów.

65 minut i 14 utworów składa się na historię protagonisty tej opowieści, a bardzo ciekawą analizę całego materiału możecie przeczytać choćby tutaj. Ja pozwolę sobie na skrótową przebieżkę po najważniejszych momentach tego albumu z logo Nine Inch Nails. Zaczynamy od sampla z filmu THX 1138 przeradzającego się w mechaniczną ścianę dźwięku. Mr. Self Destruct to z jednej strony opis persony bohatera, z drugiej strony zwiastun przyszłości. Protagonista ma problemy z kimś dla niego istotnym, związek się rozpada (Piggy). Protagonista jest wkurzony na Boga (Heresy) i na społeczeństwo, które ma za bezmyślną masę (March of the Pigs). Następnie chce stosować seks jako narzędzie kontroli (Closer), by przejść do procesu niszczenia (Ruiner). W kolejnych dwóch utworach mamy zderzenie - z jednej strony bohater staje się potworem, którego istnienie uzasadnia światem bez Boga i zasad (The Becoming), a z drugiej ostatkiem sił zdaje sobie sprawę z tego, że coś jest mocno nie tak (I Do Not Want This). Ale przegrywa, bo Big Man With a Gun to świadectwo zwycięstwa agresji - teraz bohater opowieści będzie terroryzował świat. Po eksplozji przychodzi moment na refleksję (A Warm Place) i uświadomienie sobie tego, kim sie stał. Pojawia się pomysł na zakończenie tego koszmaru (Eraser). Zanim to jednak nastąpi, przyszła pora na ostatnia próbę ocalenia - na kontakt z drugim człowiekiem, który niestety okazuje się być tak samo zobojętniały i pusty, jak bohater opowieści (Reptile). Przedostatni utwór to rzecz prosta - strzał z broni rozwiązuje problemy (The Downward Spiral), a ostatnie przebłyski umierającej świadomości to jedna z niewielu względnie pozytywnych i spokojnych myśli na płycie (Hurt). Przyszła jednak za późno.

Taka oto wesoła narracja może zostać wyciągnięta z The Downward Spiral. Ale równie dobrze można poprzestać na samej muzyce. Kolażu dźwięków organicznych i elektronicznych. Połączeniu pociętych gitarowych partii z żywymi bębnami i samplami z filmów. Na TDS znajdziecie szalonego, ekstremalnie szybkiego rocka (March of the Pigs), prawdziwą popową duszę (Closer), połamane, ciężkie industrialowe zagrania (Ruiner, Reptile), instrumentalne wycieczki (A Warm Place, Eraser) i eksportową balladę, którą na nowo rozsławił Johnny Cash (Hurt). A wszystko przepuszczone przez Maca rocznik 1993. Magia starych komputerów!

The Downward Spiral to album wyjątkowy, który odkrywa przed słuchaczem kolejne warstwy nawet po latach od pierwszego przesłuchania. Od 1994 roku prawie w ogóle się nie zestarzał i nadal może stanowić wzorzec idealnego balansu między artystyczną wizją (na którą składają się też świetne prace/obrazy autorstwa Russella Millsa, o których nie wspomniałem, bo jestem leniwy) a techniczną, producencką maestrią. Wyjątkowa rzecz (choć ja i tak wolę The Fragile :P).

A na pożegnanie zostawiam Was z brudnym, ubłoconym, wściekłym koncertem NIN z 1994 roku (tak jest, to Woodstock), który umieścił zespół na super-mapie super-grup rockowych.

fsm
14 marca 2014 - 16:25