Nie rozumiem fenomenu GTA - Kamil Brycki - 11 kwietnia 2015

Nie rozumiem fenomenu GTA

Naprawdę nie wiem, co mogę jeszcze zrobić. Próbowałem przekonać się do tej serii wiele, wiele razy. Parę przecen pozwoliło uzbierać pokaźną kolekcję, która teraz zbiera kurz. Pożyczone PS2 zostało oddane bez jakiegoś większego żalu, a mój niech-mu-ziemia-lekką-będzie Xbox 360 również nie spalił się na czwartej części kultowej sagi, ale na Naughty Bearze. Nawet teraz, kiedy już jestem „dorosły”, dalej nie jestem w stanie zrozumieć tego wielkiego szału związanego z Grand Theft Auto. Dlaczego?

Moja przygoda z serią zaczęła się od trzeciej części, która jakimś cudem znalazła się na moim komputerze. Pewnie wtedy nie powinienem w nią grać (chociaż, wydaje mi się, teraz jestem normalny – Kamil 1:0 Media), lecz grałem i początkowo nawet się wciągnąłem. O, można sobie pojeździć samochodem, postrzelać do ludzi, pozmieniać ubrania, modować modele postaci… Ale co jeszcze? Fabuła do mnie jakoś szczególnie nie docierała – okay, moja wina, byłem za głupi – i GTA 3 traktowałem jako wielką piaskownicę, lecz nie było w niej za dużo do roboty poza wyżej wymienionymi. Trochę pograłem (oczywiście na kodach), pobawiłem się, i dałem sobie spokój.

Grand Theft Auto III swego czasu trafiło również na urządzenia mobline. Jak dla mnie, granie na stale podłączonym do ładowania telefonie trochę mija się z celem.

Następnym przystankiem było kultowe i przez wielu uznawane za najlepszą część serii Vice City i tu muszę przyznać, bawiłem się już znacznie lepiej. Nie wiem, czy to dlatego, że w radiu można było znaleźć mojego ulubionego Michaela Jacksona, czy gra po prostu była lepsza – w każdym razie przy Vice City spędziłem znacznie więcej godzin, niż przy GTA 3. Było jakoś bardziej kolorowo, słoneczniej, ogółem – ciekawiej! Grafika stała się odrobinę bardziej płaska, lecz była to mała cena za tyle zmian na plus.

Tym GTA jednak też się dość szybko znudziłem. Podobało mi się kupowanie domów, jeżdżenie motocyklami, strzelanie do ludzi (znowu...), kolorowanie Tommy’ego w Paintcie, masa easter-eggów (światła zapalające się o 21 na hotelu, just wow!), nawet klimat był jakiś taki przyjemny, ale ileż można robić to samo? Rozumiałem już mniej-więcej o co w tej grze chodzi i wtedy też zauważyłem jedną z wad, która odrzuca mnie od tej serii do dziś – natłok misji. Naprawdę, na początku jest fajnie, masz paru przyjaciół, wykonujesz dla nich zadania, posuwasz fabułę do przodu. W pewnym momencie jednak traciłem rozeznanie kto jest kim i kto jest z kim i po prostu robiłem misje, żeby brnąć na przód. Starałem się ogarnąć to wszystko, ale coś stało mi na drodze.

Niesamowity klimat to główna zaleta Vice City.

Wtedy przyszedł czas na San Andreas, najbardziej rozbudowaną ze wszystkich GTA, jakie do tej pory wyszły. Można było zmieniać fryzury, robić tatuaże, kupować ubrania, domy, chodzić na siłownię, pływać – tyle atrakcji, które urozmaicały zabawę, że aż ciężko wymienić je wszystkie. Pytacie więc, co w tej części mi się nie podobało, skoro była tak wielka i wypchana zawartością? Jeszcze więcej nudnych misji!

CJ, do dziś go pamiętam. W białym tank topie i obszernych jeansach podbijał miasto, aby później stać się jednym z największych gangsterów. Kanciasty bandyta dzielnie walczył o nowe terytoria i bronił starych, lecz w trakcie tej ogromnej strzelaniny zatracił gdzieś sens swojego życia. Historia jakaś tam jest – musi być – lecz jest jeszcze mniej dla mnie jasna niż w poprzednich częściach, a bezsensownych i sztucznie wydłużających czas gry misji jeszcze więcej. Nawet świat był taki jakiś mniej kolorowy i bardziej żółty.

San Andreas pokazało, że Rockstar stale rozwija swoją markę. Szkoda tylko, że wojny gangów w takim stylu nie za bardzo do mnie przemawiają.

Moje odczucia w stosunku do Vice City oraz San Andreas są dość podobne, z przewagą dla pierwszej wymienionej produkcji. Królem zmarnowanego potencjału za to jest dla mnie Grand Theft Auto IV.

Pierwsze wrażenie na plus - GTA IV jest mroczniejsze, brudniejsze i ładniejsze. Tylko ten Niko jakiś taki nijaki, no ale dajmy mu szansę. (giantbomb.com)

W trakcie jednej z początkowych przejażdżek zdążyłem wylecieć przez przednią szybę – system fizyki sprawdzony i oceniony pozytywnie. Po paru początkowych misjach w końcu mogłem sobie też postrzelać i to również było naprawdę przyjemne (zresztą jak w każdym GTA, huh?). Są mieszkania, chociaż nie można ich kupować, znajomi, do których możemy dzwonić i prosić o pomoc, sklepy z ładniejszymi ciuchami niż w San Andreas. Dziewczyny do podrywania, serwisy randkowe, a nawet w pełni funkcjonalne taksówki. Niby rzeczy mniej, niż w poprzedniczce, a i tak jest ich cała masa, no i są lepiej wykonane. A więc co tym razem?

Niko! Nie wiem jak oni to zrobili, ale stworzyli bohatera, który absolutnie mnie nie obchodził. Odrobinę głupawy, rosyjski imigrant pomagający swemu kuzynowi, zabijający bez mrugnięcia okiem Amerykanów po tym, jak stwierdził, że chce zacząć nowe życie. Może jego historia jest ciekawsza od historii CJ’a, Tommy’ego czy tego-gościa-z-GTA-3, ale co z tego, skoro on sam jest co najmniej parę poziomów pod nimi? Za nic w świecie nie miałem ochoty poznawać jego dalszych losów, ponieważ był dla mnie tylko formą – niczym więcej. 

Co prawda żadnego (no, prawie) GTA nie ukończyłem, lecz w każdym z nich spędziłem co najmniej dziesięć godzin i za każdym razem byłem dość zdziwiony. Nie wiem jakim cudem te wszystkie misje, które mnie nie ruszały, zwieńczono czymś tak świetnym, jak napad na bank. To było coś – wtedy Rockstar wynagrodził mi tę całą nudę, która towarzyszyła mi w trakcie wykonywania fabularnych zadań. Ile razy wracałem do Vice City, zawsze czekał na mnie zapis sprzed napadu. Powtórzyłem go dziesiątki razy, tak bardzo mi się podobał. Ile razy wracałem do GTA IV również tylko po to, aby napad na bank powtórzyć. Po nich… Cóż, Vice City niestety nie ukończyłem, tak jak i czwórki. Po ataku wróciłem do punktu wyjścia i nawet jeśli wiedziałem, co się w tej grze dzieje, szybko przerywałem dalsze granie. Każda kolejna sesja była dla mnie męczarnią, ponieważ do przechodzenia misji popychała mnie tylko niechęć do pozostawiania jakiejś gry nieukończonej.

W GTA V znajduje się możliwość organizowania wspólnych napadów ze znajomymi i myślę, że musi to dawać nieziemską frajdę. Szkoda, że w poprzednich częściach gry ten temat był zepchnięty na dalszy plan.

Są jednak dwie części gry, które ukończyłem. Dwa dodatki do czwórki. To była klasa – miały to wszystko, co podobało mi się w podstawce, mniejszą ilość misji i w końcu jakieś wyraziste postaci. Ballad of Gay Tony oraz Lost and the Damned przeszedłem z przyjemnością i ani razu nie odczułem znużenia. Da się? Da się! Tylko dlaczego nie można było tak od razu!?

Podsumowując: na GTA 3 byłem za mały, Vice City było nawet spoko, San Andreas było nudne i nie w moich klimatach, a w czwórce kulał główny bohater. Ukończyłem jedynie dwa dość rozbudowane DLC. Czy zatem mam czego szukać w GTA V?

Podobno tak – tym razem bohaterów jest trzech, więc któryś z nich musi być interesujący. Gameplayowo jest to z pewnością rozwinięcie pomysłów z czwórki, a jeżeli o rozwijanie pomysłów chodzi, Rockstar nigdy nie zawodził. System strzelania został wzięty z trzeciej części przygód Maxa Payne’a, a tam strzelanie to przecież sama przyjemność. Niestety mam wrażenie, że spory natłok misji i ich nijakość dalej będą dla mnie przeszkodą nie do przeskoczenia – ale, jeśli mam być szczery, jakoś wyjątkowo nie żałuję. GTA po prostu nie jest dla mnie.

Według recenzji piękne widoki to nie wszystko, co ma do zaoferowania GTA V w wersji na PC. Przekonamy się o tym już za parę dni.

P.S.
Jeszcze tylko wspomnę, tak po krótce, Red Dead Redemption. To jest, według mnie, najlepsza gra wykonana przez Rockstara. Historia Johna Marstona wciągnęła mnie bez reszty – co tylko udowadnia, że jednak coś tam w tej firmie lubię. Czekamy na kolejną część!

Kamil Brycki
11 kwietnia 2015 - 13:24