Jakiś czas temu niezbyt przepadałem za oglądaniem seriali – zazwyczaj trafiałem na interesujące, lecz ciągnące się w nieskończoność produkcje, które w pewnym momencie traciły sens (tak, Lost, o tobie mówię). Oglądałem je zazwyczaj z powinności, niż ze szczerej chęci. Na szczęście po filmowej adaptacji Hobbita polubiłem Martina Freemana na tyle, aby zagłębić się w Sherlocka i dać serialom kolejną szansę – tym razem zacząłem rozważniej wybierać serie lądujące w moim odtwarzaczu i w pewnym momencie trafiłem na prawdziwą perełkę – Fargo.
Od pierwszego kontaktu z serialem ma się wrażenie, jakoby wszelkie specyficzne szczegóły i smaczki zostały zaczerpnięte z dobrze znanego nam Breaking Bad. Duże podobieństwo w pierwszych chwilach serialu wywołuje również dynamicznie rozwijający się scenariusz. Mam wrażenie, że coś w tym jest.